Pani, która leży naprzeciwko mnie, lepiej niż ktokolwiek
wie, jak opuszczać ciało. Nie wiadomo jednak do końca, czy to ona opuszcza
ciało, czy ciało opuszcza ją.
Jestem zawstydzona patrząc na panią Marię. Bezwstydnie
obnaża się na niej śmierć. Pani Maria nie waży pewnie więcej niż gdy miała 8
lat. Nie dałabym jej jednak mniej niż 75 lat. Jej metryczka z kolei wskazuje na
zupełnie inną kompilacje cyfr 7 i 5. Pani Maria ma 57 lat i jest u kresu swojej
podróży. Bez biletu powrotnego.
Jest drobna, ma poranione od odleżyn ciało, nie je, nie
pije, mówi szeptem, który można usłyszeć jeśli tylko przystawi się ucho do jej
popękanych- jak spalona słońcem ziemia- ust. Nie ma mowy więc o wykrzyczeniu
bólu. Cierpi cicho, zbyt bezsilna na utyskiwanie.
Pomyślałabym, że pani Maria nie sypia w ogóle, gdyby nie
to, że przyłapałam ją na śnie. Poruszała
ustami, jak gdyby z kimś rozmawiała. Drżały jej wargi i wyciągała rękę przed
siebie, jakby próbowała czegoś bezskutecznie dosięgnąć. Zastanawiam się, czego
pani Maria może teraz chcieć najbardziej, najpożądliwiej, najbłagalniej. Z dóbr
powszechnych nieosiągalne jest dla niej chyba wszystko- przełykanie, wydalanie,
ruch, głęboki oddech… Nie mam bladego pojęcia, jak Pani Marii jest źle, jak
jest głodna i spragniona, jak ją boli, jak cierpi. Zjadłaby zapewne konia z
kopytami, ale nie potrafi przełknąć nawet łyżeczki kisielu. Wypiłaby całą wodę
z Wisły, ale nie potrafi napić się łyczka. Wzięłaby dupę w troki, ale nie
podniesie nawet głowy.
Do walki zagrzewa ją córka: „Mamo, jesteś silna, dasz
radę”. Pani Maria ani nie ma sił, ani nie daje rady. Dobrze o tym wie, ale kiwa
córce głową na znak, że weźmie jej słowa do serca, byleby tylko sprawić jej tym
przyjemność i dać poczucie ulgi, że ma jeszcze na coś wpływ w tej
bezradności. Pani Maria kiwnięciem głowy złożyła obietnicę, której nie może
spełnić.
Bo jak być silnym, kiedy jest się bezsilnym? Jak dać radę, kiedy nie ma już
żadnej rady?
Nikt nie podpowie.
Kochani, wracam dziś ze
szpitala. Wigilię spędzę w domu, w moim rodzinnym szczęściu. Na Święta życzę
Wam tego właśnie rodzinnego, prostego szczęścia. Szczęścia, które jest
przywilejem o którym często zapominamy. No i nie zapomnijcie zaprosić na
święta Jezusa! Trudno, żeby nie było solenizanta na Jego własnych urodzinach :) A jeśli możecie-
szepnijcie o pani Marii coś Bogu na uszko. Niech jej dobrą miejscówkę w niebie
szykuję!
Iga, koleżanka szpitalnej niedoli, obchodziłaby dziś huczne
urodziny, gdyby nie fakt, że poprzednie były jej ostatnimi. Chłoniak ją
wchłonął, choć nie musiał, ale lekarze zmacali i stwierdzili, że ten guzek na
cycku, to pewnie jakieś zwłóknienie, a nie nawrót choroby. Diagnoza "na
oko" nie sprawdziła się. "Na oko" to chłop w szpitalu umarł- jak
mawia moja mama.
Urodziny Igi to jeden z tych dni, kiedy wściekam się i mam
ochotę dać nauczkę wszystkim, którzy mieli swój wkład w śmierć tych młodych
ludzi, którzy mogli żyć, ale uwierzyli w nieomylność lekarzy. Biały kitel,
serdeczny uśmiech i "zrobimy co w naszej mocy", albo raczej
"spartolimy co tylko się da", a potem umyjemy rączki. Ostatnio czytałam statystyki, że rośnie liczba aktów
agresji wobec lekarzy. Czuję, że kiedyś
w tych wykresach będę miała swój udział.
Tym bardziej, że od prawie dwóch tygodni zadzierające nos
postacie w białych kitlach powtarzają jak najęte "jutro może będziemy
wiedzieć coś więcej" i ciągle odwlekają mi leczenie drugą dawką Adcetrisu,
choć powinnam już je dawno przyjąć. Zwłoka w przyjmowaniu kolejnego cyklu może
zmniejszyć skuteczność leczenia, które jest przecież dla mnie ostatnią szansą
na zdrowie. Jaki jest powód tych opóźnień? Bardzo prosty: "Na razie nie jestem w stanie odpowiedzieć pani na to pytanie. Proszę zadzwonić jutro, albo jeszcze lepiej za tydzień, a jeśli to
nie problem to najlepiej nigdy."
Zła wola to coś, w czego istnienie nie do końca wierzyłam.
Niedawno stałam się jednak człowiekiem wielkiej wiary i modlę się o to, żeby i
mnie nie spotkała zła wola tych, którzy zwodzą mnie uśmiechem, ładnie mówią, a
wprawną gadką sprzedają mi poczucie bezpieczeństwa i usypiają czujność, bylebym
sobie dała spokój z tym dociekaniem. Zapewniają, że mają rękę na pulsie. Rękę
to nie powiem gdzie mają, a lek nadal nie został nawet zamówiony.
Tak, wiem, generalizuje. Nie wszyscy lekarze są partaczami,
ale nie ma we mnie zgody na tych, którzy przez swoje niedbalstwo, głupotę,
lenistwo i ignorancje sprowadzają człowieka do "poziomu".
Z ekscytacji nie mogłam zasnąć, do szpitala wchodzę więc
z grubą warstwą podkładu pod oczami. To mój wielki dzień, chwila o której
marzyłam. Ubrałam się więc odświętnie, usta umalowałam karminową szminką.
Dzięki wielu dobrym ludziom, którzy pomogli mi ziścić moje kosztowne marzenie o
zdrowiu, mogę tu dzisiaj być i czekać na pierwszą dawkę leku Adcetris.
Przygotowałam się na to, że przyjdę tu, napoję żyłę
kroplówką i wyjdę. Tylko na moment, w przelocie, jak gość, który wpadł po
drodze na kawę. Na miejscu okazało się, że muszę zostać. Brat, który przyjechał
tu ze mną musi wrócić do domu i spakować mnie na kilkudniowy pobyt. Ja tymczasem wskakuję w szpitalną piżamkę i nie specjalnie cieszy mnie to, że spędzę tu kilka dni.
Wiem, że nie czeka mnie tu nic strasznego, przyjechałam tu w końcu zdrowieć,
nie chorować. Jednak na każdym rogu czyhają na mnie wspomnienia, które powodują, że po
ponownym zapoznaniu się z zapachem szpitala mam ochotę uciec tam, gdzie pieprz
rośnie. To jednak bardzo daleko, jest zimno, a ja mam na sobie tylko piżamę i
klapki, więc rezygnuję z dalekiej podróży.
Przekraczam prób oddziału, a to wystarczający powód, abym odczuła
skutki uboczne chemioterapii, której jeszcze nie przyjęłam: mdli mnie, chce mi
się wymiotować, zaczyna boleć mnie brzuch. Wchodzę na salę, czuję zapach płynów
dezynfekcyjnych, witam się niemrawo z nowymi towarzyszkami spontanicznych
podróży od łóżka do kibelka. Panie ze średnią wieku 70 lat przywitały mnie
uśmiechem- to dobry znak. Widać są jeszcze wystarczająco silne, żeby unosić
kąciki ust.
Woła mnie pielęgniarka na EKG. Rozbieram stanik,
poziomuje ciało na kozetce, cycuszki rozglądają się na boki. Ściągam spodnie.
Mam piękną, bujnie owłosioną sarnią nogę, a to znak, że nadeszła zima. Jak
pijawki zasysają się gumowe bańki aparatury na mojej skórze. Gotowe.
Pielęgniarka wyrwała maszynie papierowy język, który omal nie oblizał podłogi.
Sejsmograf pokazuje, że moje serce nadal dobrze bije i choć osobiście nie
uznaję żadnych form przemocy, o biciu już nie wspominając, głaszczę swoje
serducho w wyrazie uznania.
Wracam na salę. Jest tu jakoś dziwnie. Panie ze sobą
rozmawiają. Tak, to bardzo dziwne, nie wiem tylko czemu. Aha, telewizor nie
działa? Nie działa. Płaski kineskop wisi na ścianie, ale szpitala ponoć nie
stać na dekoder. Telewizor wisi więc jak obraz, a w jego plastikowej ramie
można podziwiać nieruchomą głębię czerni ekranu. Nad wyraz to nieekscytujące. Nie
działa telewizor, pożeracz cennego czasu, marny budowlaniec relacji w
rodzinie, twórca złudnego poczucia bycia blisko świata. Nie działa telewizor, a
to znak, że będzie się działo.
Pani Urszula, Wanda i dwie panie Jadwigi. Emerytki w zaawansowanym
stopniu dojrzałości. Cudowne kobiety, otwarte, radosne, z poczuciem humoru i
dystansem do siebie. Jedna z Jadwig pracowała jako animatorka postaci Misia
Rymcimci i podkładała głos do wielu znanych mi z dzieciństwa bajek. Potrafiła
naśladować głos kilkuletniego dziecka, ale najzabawniejsza była, gdy
naśladowała staruszkę, choć sama miała 74 lata. Zafundowała nam godzinę
szczerego śmiechu. Dzień zaczynała od pomalowania ust na czerwono, odwiedzał ją
bowiem pewien urodziwy lekarz, a wiadomo- krew nie woda. Biedak. Zbyt przystojny, żeby obyło się bez komentarzy, bo jego wyjściu…
Pani Urszula: No piękny lekarz, trzeba przyznać. Mnie
wypada adorować jawnie lekarza, bo jestem już stara. Jakbym miała 50 lat mniej,
to pewnie bym się krępowała, a tak? No a trudno przejść obojętnie wobec takiego
młodego, wyrzeźbionego ciała…
Pani Wanda: To, że jesteśmy stare nie znaczy, że nie
lubimy sobie popatrzeć.
Pani Jadwiga: No bo cóż jest złego w podziwianiu piękna? Mam
artystyczną duszę wrażliwą na takie bodźce estetyczne!- dodała wytwornie
animatorka z wiśniowymi ustami.
Och, cudne te kobiety. Piękne, zadbane, emanowały energią
i seksapilem. Pozwoliły mi zapomnieć o zapachu antybakteryjnego mydła i nawet
mdłości mi przeszły. Uwielbiam starsze panie, tyle w nich mądrości i
szaleństwa. Dużo rozmawiałyśmy o mężczyznach, o kobiecości w chorobie, o
miłości, tej szczęśliwej i tej Nie Był Ciebie Wart. Nie spinałam się, mówiłam swoim
językiem, a kiedy stwierdziłam elokwentnie, że „mam już od tego szpitala fest
zrytą psychikę”, panie przytaknęły mi na znak, że dobrze mnie rozumieją. Była
między nami nić porozumienia. A nawet włóczka. Od nitki do kłębka i tak minęły mi dni w szpitalu. Tę ważną chwilę, kiedy Adcetris spływał do mych żył, aby zidentyfikować, namierzyć i zniszczyć przeciwnika… przespałam. „Dożyłki” minęły jak z bicza strzelił, a mnie pozostało czekać na kolejne wezwanie w sprawie rozwodowej z powództwa Marzeny Erm przeciwko parszywcowi Chłoniakowi Hodgkina. Chylę przed Wami swe ogromne czoło i dziękuję, że pomagacie mi opłacić płatnego zabójcę nachalnych kochanków. Co ja bym bez Was zrobiła? Psińco- jak powiedziałby Azor.
Dokładnie
rok temu pochylając się nad marmurową płytą miałam okazję zadać mamię chyba
najtrudniejsze pytanie, jakie może zadać dziecko rodzicowi: „Mamuś, gdzie będę leżeć jeśli
niebawem umrę?”. To wcale nie było pytanie z rzędu "abstrakcyjne". I
choć najpierw usłyszałam to, czego się spodziewałam: "Co Ty mówisz? Nie mów tak, wyzdrowiejesz!", to ostatecznie dostałam odpowiedź. Mama wiedziała. Czułam się spokojniejsza
znając ten szczegół. Mogłam w końcu uzupełnić o niego swoje wyobrażenie o końcu
świata. Mojego, rzecz jasna. Patrzałam dziś na to miejsce ze spokojem- a jednak
żyję. Ziemia pusta. Odłożyłam umieranie na potem. Póki co czeka mnie piękna
jesień, potem zima, wiosna, lato i tak dalej. Czuję, że wszystko jeszcze przede
mną. Plany mam takie: zdrowieje, zakochuje się, przenoszę góry. Albo w odwrotnej
kolejności.
W środku lasu, z bosymi stopami zatopionymi w grubym mchu
dotarły do mnie polifoniczne dźwięki cywilizacji. W sekundę podniosło mi się
ciśnienie krwi, bo oczekiwałam telefonu od brata z wynikami mojej ostatniej
tomografii. Oho, wznowa. Okej. Nic nie szkodzi. Pewnie to nic wielkiego, a
jeśli już coś wielkiego, to wielkie mi rzeczy. Przekonuje o tym siebie i rodzinę.
Mam z siostrą wakacje a moi rodzice właśnie jadą na swoje, więc nie będę psuła
ani sobie ani im nastroju. Kilka dni w niewiedzy nikomu krzywdy nie zrobi. Koniec
tematu na najbliższy tydzień.
Zrobiłam sobie wolne, nie tylko od zbiórek pieniędzy, które bardzo
mnie zmęczyły, ale i od myśli, które odciągają moją uwagę od tego pięknego
miejsca, w którym jestem. Rodzina mojej koleżanki udostępniła mi domek w
Człopie. Mam darmowe wakacje w przepięknej okolicy, przyroda mnie zachwyca i
absorbuje. Robię zdjęcia ślimakom, pływam w jeziorze, skaczę z drzewa do wody- „na
bombę”, a opiłki wody drażnią mi oczy. Poznaję dwóch czternastoletnich tubylców,
którzy uczą mnie jak skakać z liny do wody, na tarzana. Mam ubaw po pachy. Oni
też, bo wpadam do jeziora jak wieloryb, a oni jak leszcze przebijają się cicho
przez jego lustrzaną powłokę.
Dzień powrotu. Wsiadam do pociągu. Kawał drogi przed nami,
kawał czasu na przemyślenia, kawał ciasta w plastikowym pudełku. Otwieram
pudełko, otwieram się sama przed sobą. A
więc mam wznowę. Pora się nad sobą poużalać. Pora wziąć się w garść. Pora na
panikę. Pora na spokój. Jestem zła, rozżalona. Jestem opanowana, pogodzona.
Przez kilka godzin podróży próbuję się dookreślić. Kiepsko mi idzie.
Dobrze mieć bliskich, którzy czarnym markerem, grubą kreską
potrafią oddzielić w mojej głowie czarnowidztwo od jasnowidztwa, frustracje od
akceptacji, bezsens od ufności i kolorowym mazakiem podkreślić to, na co mam
stawiać, żeby zbliżyć się do celu. Chcę być zdrowa- to jak strzelać w ruchomy
cel. Ale mam wprawę, jak jednoręki bandyta. Jedna remisja za mną, pora
powalczyć o drugą.
Nie płakałam. No może raz, tyle co kot napłakał. Wiadomość o
nawrocie choroby nie była dla mnie tak silnym przeżyciem jak diagnoza, którą
usłyszałam ponad dwa lata temu. Być może dlatego, że jeszcze nie zdążyło do
mnie dobrze dotrzeć, że mam całkowitą remisję choroby, jeszcze nie zdążyłam się
ucieszyć, nie zdążyłam zaufać, że tak już zostanie. Cały czas miałam świadomość
tego, że nawrót jest prawdopodobny, bałam się cieszyć, bałam się powiedzieć
sobie- wygrałam.
Adcetris i nawrót, czyli szczęście w nieszczęściu. Dzięki
temu, że nie osiadłam na laurach mając nadzieję, że choroba już nigdy nie
wróci, udało mi się zebrać ponad 240 000 zł na leczenie! Albo raczej-
udało NAM się. Gdyby nie pomoc bliskich mi osób oraz tych zupełnie mi obcych,
gdyby nie Wasza pomoc- zebrałabym co najwyżej tyle, ile znalazłam bym na dnie
fontanny. A tak: mam nawrót ale i mam
lek! A skoro tak- mam również nadzieję. Dziękuję za nią!
Długo się zastanawiałam, czy opublikować na swoim blogu film
„RAK i JA”, w którym rozebrałam się do naga. Krępuję się wiedząc, że inni taką
nagą będą mnie oglądać. Postanowiłam jednak, że to zrobię. Miałam poważne wątpliwości,
ale przyjaciółka na moje obawy wystosowała bardzo rzeczowy argument: „A nie
pitol”. Moja historia nie jest niezwykła. To tak naprawdę historia większości
chorych na raka. Mam nadzieję, że dzięki niej zarówno chorzy jak i zdrowi znajdą
odwagę do przełamywania leków przed sobą nawzajem, przed szczerością, przed
dzieleniem się tym, co kryję się pod maską wymuszonego uśmiechu i zaradności. Mam
nadzieję, że ta historia zachęci chorych i ich bliskich do przełamywania
rodzinnego tabu, które prowadzi do izolacji i samotności.
Dziękuję tym, którzy pomogli
mi rozebrać się przed kamerą, odkryć się, pokazać, jaka jestem, albo raczej-jaka
bywam, kiedy nie udaję albo nie spełniam czyiś oczekiwań. Nie, nie jestem
smutasem, ale pozwalam sobie na chwile słabości. Zachęcam do tego, bo odgrywanie
Wojowniczego Żółwia Ninja, który nie boi się wroga to słaba rola w filmie
kategorii B. Na dodatek rola ta kosztuje dużo energii, a zbyt dużo trąbią o
kryzysie, żeby nie liczyć się z kosztami.
Sobie i innym życzę jak najczęstszych okazji do takich scen
rozbieranych. Czasem trudno wyjść ze skorupy samemu. Życzę wszystkim takich przyjaciół,
jakich ja mam, takich, którzy zrzucą nawet ze schodów, byleby skorupa pękła i
uwolniła jej więźnia. Prawdziwe Katharsis.
Mam przyjaciółkę. Nie wiem, jaki jest jej ulubiony kolor.
Nie wiem, czy woli trampki, czy szpilki. Nie widziałam jej nigdy na oczy.
Mam przyjaciółkę. Wiem, że jest piękna, wrażliwa i ma
szlachetne serce.
Mam przyjaciółkę. Poznałam ją 5 miesięcy temu w chwili,
kiedy bardzo potrzebowałam pomocy. Napisała do mnie maila z planem jak może mi
pomóc.
Ja mam raka a ona pomysł, jak mnie ratować.
Mam przyjaciółkę. Wtedy dowiedziałam się, jak się nazywa...
Ewelina- spadła mi z nieba, a jak już coś spada z nieba, to
jest to albo bomba albo manna.
To była manna. Manna na mój głód nadziei, że zwyciężę swoją
walkę o życie. Ewelina, od kiedy napisała do mnie pierwszy raz, jest ze
mną każdego dnia i pomaga mi zebrać ogromną kasę na moje leczenie. Byłam jej
zupełnie obca a ona zdecydowała się poświęcić swój czas, aby mi pomóc, czas,
który jest dla niej bardzo cenny, bo...
Ewelina walczy z ostrą białaczką szpikową. 9 września, a
więc już za kilka dni, ta cudowna dziewczyna idzie na przeszczep szpiku od
dawcy niespokrewnionego. Spędzi w szpitalnej izolatce ponad miesiąc, a droga,
którą będzie musiała samotnie przejść, będzie długa i niebezpieczna.
Mam przyjaciółkę i bardzo się o nią martwię. Mam też Boga, w którego wierzę i który słucha.
W czasie pobytu Eweliny w szpitalu będę szturmować niebo.
Zbieram ekipę szturmową :)
„Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o
coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie.”Mt
18,19
Codziennie- od 9 września aż do końca pobytu mojej
przyjaciółki w szpitalu- będę odmawiała różaniec o jej bezpieczne przejście
przez leczenie. Szukam hardcore'ów o kryształowych sercach, którzy chcieliby przyłączyć się do mnie i
poświęcić 20 min dziennie na taki szturm. Różaniec jest trudny, ale Ewelina
jest warta każdego trudu. Sądzisz, że nie podołasz? To może jedna dziesiątka
różańca będzie Ci odpowiadać i Cię nie zniechęci?
Napisz do mnie, zgłoś się, pomóż mi w walce o przyjaciółkę.
Minął tydzień od momentu, kiedy dowiedziałam się, że mąż do
mnie wrócił. Sukinsyn siedzi w moim biodrze. Potrzebowałam tygodnia, żeby to do
mnie dotarło.
Dotarło.
Nadal jestem szczęśliwa
I wierzę.
Pół godziny po werdykcie sfotografowała mnie siostra.
Niedziela- niby dzień wolny od pracy, ale nie dla mnie. Idę
do ogródka poleżeć na trawce. Potem planuje jeszcze przewrócić się na drugi bok
a później przesunąć się bardziej w prawo. Takie plany na dziś.
Raj dla zmysłów. Ściągam gumowe klapki, rozkładam
polarowy kocyk, kładę się i próbuję dopasować swój krzywy kręgosłup do pagórków
i dołków, które żyją tylko po to, aby uciskać. Do mych nozdrzy dochodzi
subtelny zapach obornika uwalniający się niczym egzotyczne kadzidło z pobliskiego
gospodarstwa. Kura w swoim mini kurniku cieszy się z jajka, które zniosła.
Raduje się tak głośno, że zagłusza psa. Ten zaś szczeka na wróbla upijającego
mu wodę z miski. Gwar i larmo.
Jestem w centrum uwagi okolicznych mieszkańców. Bzyk
sprawdza, jak się siedzi na moim zgiętym kolanie. Pająk przebiegł mi po dłoni,
żeby mnie przestraszyć. Komar przysiadł na ramieniu- zginął na miejscu. Mrówka sprawdza moją reakcję na ugryzienie. Szpak zrzucił z drzewa zwłoki czereśni. Pudło! Ze źdźbeł trawy
wychodzą okoliczni mieszkańcy i sprawdzają kto położył się na łonie ich matki.
Podczas godzinnego leżenia spotkałam mnóstwo tubylców, których imion nie znam.
Między grządką selera i pomidora poczułam się jak intruz w świecie tysiąca
obcych mi stworzeń.
Na mojej twarzy ląduję nitka pajęczyny. Przez gałęzie
czereśni przebija się niebo, a w nim Anka, Karolina, Iga, Dorota… I całe
mnóstwo tych, którzy patrzą na mnie z góry, choć bez zadzierania nosa. Oni są
tam a ja jestem tu. Jestem. Nie boję się, nie martwię, leżę i się cieszę. Od
tak, bo żyję, więc powód mam wystarczający.
Leniwa niedziela i na obiad leniwe kluski. Rzucam się na
moją odpoczywającą na kanapie mamę, obcałowuję jej twarz, cmokam i tulę,
ściskam i miłość wyznaję...
Grzebię w szafie.
Nie ma, nie ma, nie ma. Kolor czarny nie występuje. Tylko ta garsonka na swój
pogrzeb. Niech wisi i czuje się niepotrzebna. Pożyczam czarną bluzkę od mamy.
Wsiadam w autobus. Jadę spotkać się z Igą.
Po dwóch
godzinach podróży docieram do kościoła i dopiero wtedy dochodzi do mnie,
dlaczego tu przyjechałam. Wchodzę i zostaje oszołomiona widokiem. Przecież
wiedziałam, że to pogrzeb Igi. Dlaczego więc zszokował mnie widok trumny w
kwiatach? Słabnę. Właśnie dotarło do mnie, że Iga nie żyje. Jej kokieteryjny
uśmiech w drewnianej ramce aż prosi się o odwzajemnienie. Wciągam fragmenty
zimnego, kościelnego powietrza, płacz kroi wdech na kawałeczki. Nie siadam z
tyłu, jak przystoi niekrewnemu. Chcę być blisko Igi.
Przecież jeszcze
niedawno rozmawiałam z Igą. - Jak się czujesz? – Dobrze/ masakra/ nawet nawet/
szału nie ma. Wymieniłam z nią niejednego wylewnego sms-a : -Jak tam?. –Szkoda
gadać. Teraz siedzę w ławce i zastanawiam się, co chciałabym jej powiedzieć.
Zastanawiam się, ile jeszcze siedzi tu ze mną osób, które tak jak ja chcą ufać,
że jeszcze jest sens mówić. Kościół wypełnił się wierzącymi- że nie jest za
późno na słowo, które nie zostało wypowiedziane. Z braku czasu albo odwagi.
W drugiej ławce siedzi on- miłość życia Igi.
Po pogrzebie wróci do siebie, choć nie szybko do siebie dojdzie. Został- jak
kot w pustym mieszkaniu.
Najtrudniejszy
dla mnie moment pogrzebu: złożenie trumny do grobu i ostatnie "pa
Kochana". Iga znika z horyzontu, przyjmuje ją ziemia, po której już nie będzie
twardo stąpać. Stoją i patrzą- Odrętwieni, Niedowierzający, Porzuceni, Rozżaleni,
Niepożegnani. Stoją i starają się głośno
nie płakać. Stoją i pilnują, aby spuszczone ze smyczy kontroli mięśnie twarzy nie uformowały grymasu
rozpaczy. A więc odeszła, poszła, nie wróci już. Zostały tylko niedokończone
rozmowy i niedokończone młode życie.
Przygląda mi się
jakaś kobieta. Podchodzi. – Pani Grażyna?
– Nie, Marzena- odpowiadam. A Pani jest mamą Doroty?- pytam. Nieoczekiwanie na pogrzebie Igi spotkałam
rodziców Dorotki, dziewczyny, której nigdy
na oczy nie widziałam, choć rozmawiałam z nią nie raz. Była przyjaciółką Igi, jej
bratnią duszą ze szpitala. Czasami w trójkę wisiałyśmy na telefonie i
porozumiewałyśmy się pomiędzy swoimi izolatkami licytując się, która ma
twardsze łóżko. Dużo łączyło nasze trio. Wszystkie związałyśmy się na poważnie
z Chłoniakiem i jako lojalne wobec siebie kobiety regularnie obmawiałyśmy tego
niegodziwca, który uprawiał nierząd zaciągając do szpitalnego łóżka nas i inne młode
niewiasty.
Z Dorotą byłyśmy
w tym samym czasie w szpitalu na przeszczepie szpiku. Ja wróciłam do domu, ona
nie. Nie mogłam być na jej pogrzebie i
bardzo żałowałam. Proszę więc jej rodziców,
żeby mnie do niej zabrali. Wysiadamy z samochodu. Jestem. Witam się. Nie lubię,
jak ktoś nie odpowiada mi cześć. Tak, ja też chcę żebyś mnie słyszała.
Każdy z bliskich
Igi i Dory został sam- trochę albo całkiem. Jak „Kot w pustym mieszkaniu”
Szymborskiej.
Minął pełny miesiąc: pełny dobra, pełny ważnych wydarzeń,
pełny wspaniałych lekcji o tym, jaki świat jest przyjazny i ludzie w nim krusi. Pełnia życia i jego końca. Informacja
o tym, że potrzebuję pieniędzy na leczenie rozdmuchała się niczym kłębek kurzu w
moim pokoju, od ściany do ściany smagany przeciągiem… I nic nie szkodzi, że nie
brzmi to dobrze.
O tym, że świat jest dobry wiedziałam zawsze, ale tej
wiosny zmoczyła mi głowę ulewa miłości, serduszek i innych przymilności. A
zaczęło się od pewnej Kasi, internautki która zaoferowała mi swoją pomoc. Z
nieba czasem wspaniałe rzeczy spadają i ona tak spadła. Okazało się, że Kasia ma
fantastyczne zdolności organizatorskie, jest menadżerem z zawodu i z
zamiłowania a swoją olbrzymią wiedzę i
doświadczenie postawiła
wykorzystać, aby mi pomóc. Jest ciepłą, niezwykle życzliwą osobą, która każdego
dnia prawie cały swój wolny czas poświęca sprawie pozyskiwania dla mnie
funduszy na leczenie. Jest niesamowicie skuteczna, pomysłowa i odważna.
Imponuje mi mądrością, zaradnością i dobrocią, jest moim mentorem, do którego
mogę zadzwonić w absolutnie każdej sprawie. Ale to nie koniec manny z nieba. Niebawem
w moim życia pojawia się druga kobieta o kryształowym sercu. Ewelina Olender-mądra, dobra i piękna dziewczyna, która choruje na białaczkę zaoferowała
mi swoją pomoc, choć sama jest w potrzebie. Jest zabawną, inteligentną i
zaradną dziewczyną, która codziennie poświęca swój cenny czas, aby wspierać
mnie w walce. Co łączy te niewiasty? Obie mają ogromne serce. Kobiety, których
nigdy nie widziałam na oczy zdecydowały się mi pomóc i dały mi porządnego kopa
do działania a swoją postawą pokazują mi jak bardzo można być oddanym drugiemu
człowiekowi. Żadne egoizmy, żadne zniechęcenia nie zatrzymały tych cudownych
kobiet. Poświęcają dla mnie swój czas, który mogłyby przecież spędzić ciekawiej,
przyjemniej. To one założyły konto na Facebooku Misja RAKiJA,
gdzie gromadzimy wokół siebie osoby, które chcą mnie wspierać. Są cichymi
bohaterkami, które codziennie załatwiają dziesiątki spraw związanych ze zbiórką
pieniędzy. Są bohaterkami, które sprawiają, że jestem pełna spokoju i wiary. Nie
mogę doczekać się dnia naszego pierwszego spotkania, choć wiem, że nie byłabym
w stanie tak bardzo ich wyściskać jak na to zasługują. Chciałabym być ich
lustrem, chciałabym odbijać tak jak one światło.
fot.Paweł Gąsior
Napisał do mnie kolega ze studiów- Mateusz. On również dołożył
swój promyk światła do mojego życia. Moro- bo tak na niego mówiliśmy na
studiach- wpadł na pomysł, jak mi pomóc, nie mając żadnych środków finansowych,
żeby to zrobić. Dnia pewnego napisał do mnie opowiadając mi o swoim pomyśle-
genialnym w swojej prostocie. I zrobił to co zamierzał, nie ulegając
zniechęceniu i nastrojom motywacji. Na allegro pojawiła sięoferta w której Mateusz wystawił siebie na sprzedaż, a raczej nie tyle siebie co swój
czas, a pieniądze za które byłby wylicytowany, w całości miały zostać
przekazane na moje leczenie. Pomysł niezwykły i szalony. Zrobił to! Nie trzeba
było czekać długo na efekty, cena rosła z dnia na dzień. Dzięki Mateuszowi i
jego kreatywnemu pomysłowi na pomoc, informacja o aukcji, oraz o tym, że zbieram
na leczenie, w mig rozeszła się w mediach. Licytacja czasu Mateusza zakończyła
się kwotą 4050 zł a aukcję wygrało radio radio RMF FMTo co zrobił dla mnie
Moro było niezwykłe, nie tylko dlatego, że dzięki licytacji, którą stworzył
udało się uzbierać tak dużą sumę i że dzięki niemu sprawa mojego leczenia
poszła w eter. To co dla mnie zrobił było niezwyczajne również dlatego, że nie
byliśmy w tak bliskiej relacji, żebym mogła spodziewać się, że zrobi dla mnie
coś tak ważnego. Jednak dla niego brak wyraźnej zażyłości nie stanowił żadnej
przeszkody, chciał mi pomóc, więc znalazł na to sposób. Jest fantastycznym
facetem.
To nie
wszyscy. Ludzi, którzy sprawili, że moja wiosna jest wiosną najpiękniejszą,
jest o wiele więcej. Chciałabym ich wszystkich przedstawić tym, którzy nie
wierzą w bezinteresowne dobro drugiego człowieka. A jeszcze bardziej chciałabym
być kiedyś tą, która jest przedstawiana.
Szerokim
echem odbiła się w polskich mediach inicjatywna Mateusza. Rozdzwoniły się
telefony, dostaliśmy wiele propozycji spotkań i wywiadów. Prasa, radio,
telewizja… Nie jestem nieśmiała, ale to wyzwanie przewyższało moje zdolności
panowania nad stresem. Na każdą propozycję wywiadu miałam ochotę odpowiedzieć „Nie
dziękuję, nie jestem zainteresowana”, bo tak mi podpowiadały moje drżące
kolana. Niestety- formułka wyuczona w dzieciństwie specjalnie na potrzeby
rozmów z telemarketingowcami, w tym wypadku nie służyła mojej sprawie.
Wiedziałam, że jeśli chcę uzbierać pieniądze na leczenie i rozstać się z
Hodgkinem raz na zawsze, musi się o tym dowiedzieć jak najwięcej osób.
Dzwoni
telefon, odchrząkuję przygotowana na odpowiedź „Tak, oczywiście, bardzo chętnie
porozmawiam”.
- Hej, tu
Wiola. 15 minut temu zmarła Iga.
Iga-
spędziłam z nią ostatni pobyt w szpitalu. „Metalówa” ale bez czarnych, długich
włosów. Bez jakichkolwiek. Młoda, energiczna i temperamentna babeczka. Była otwarta,
rozmowna, pełna wiary w wyzdrowienie, zbyt wściekła na raka, żeby mógł sobie z
nią fikać. Leżałam z nią tydzień, później zostałyśmy rozdzielone na izolatki,
więc wisiałyśmy na telefonie. Samotnie wychowywała dzieci i świetnie sobie
radziła. Na dodatek poznała wspaniałego mężczyznę, który opiekował się jej
dzieciaczkami, kiedy ona spędzała tygodnie na droczeniu się z rakiem. Iga była
taka ciepła i żywiołowa. Cieszyła się, bo miała całkowitą remisję choroby a na
autoprzeszczep przyszła tylko po to, żeby zwycięsko zakończyć leczenie. Ona
była wtedy tą, która miała lepiej. Chorowała na chłoniaka i wydawało się, że
już go pokonała. Niestety- jakiś czas później dzwoniła do mnie, że ma wznowę,
poszło na wątrobę i płuca. Znowu szpital i kolejne chemie. Jeszcze tydzień temu
rozmawiałyśmy: płakała do telefonu, powiedziała, że jest źle i żebym się za nią
modliła. Nie potrafię uwierzyć w to, że już jej tu nie ma i że więcej nie
pogadamy.
Wchodzi do
pokoju mama, słyszy moją rozmowę z Wiolą. Siada i ścierką kuchenną wyciera łzy.
O Idze mówiłam jej wiele razy, razem się za nią modliłyśmy. Czuję się okropnie.
Czuję się okropnie, a pogoda taka piękną i ludzie do mnie dzwonią radośni i z
dobrym słowem. Czuję się okropnie a topola kwitnie i rzuca cień na wiarygodność
istnienia smutku. Czuję się okropnie a do mikrofonu opowiadam o radości i
walce.
Kochani, w
dalszym ciągu pragnę prosić Was o pomoc. Mam ok 20% całej kwoty. Dziękuję
wszystkim, którzy do tej pory mi pomogli, a dzięki którym bliżej mi do celu. Życzliwość
krąży i jestem pewna, że pewnego dnia wróci do nadawcy :) Uruchomiłam PayPal’a. Choć jeszcze
dobrze nie wiem, jak działa to ponoć chcącym zrobić przelew wystarczy mój mail:
m.erm@vp.pl. W dalszym ciągu możecie pomóc mi
wpłacając darowiznę na konto Fundacji Rak’n’Roll Wygraj
Życie o numerze 93 1140 2017 0000 4402 1296 2443
z dopiskiem „Dla Marzeny Erm”.
Tymczasem ruszamy
z aukcjami na Allegro! Rozpoczęliśmy licytacje charytatywne, z których cały
dochód wesprze moje leczenie. Jest wiele ciekawych pozycji a będzie jeszcze
więcej- kupujcie i udostępniajcie :) A może macie jakieś wartościowe rzeczy, które chcielibyście przekazać na aukcję? Rękodzieło? Nowa książką, którą kupilście, przeczytaliście a teraz marnuje się na półce? Jakieś inne pomysły? Jeśli tak, piszcie na adres misja.rakija@gmail.com, tam skontaktują się z Wami wspaniałe kobiety o kryształowych sercach :)
Rolę
„uszczypniętej” przez raka Reżyser zaproponował mi prawie dwa lata temu.
Propozycja nie do odrzucenia i to w sensie dosłownym. Przejęłam się swoją nową
rolą a że lubię przebieranki i nietypowe scenerię, szybko wskoczyłam w piżamkę
i pozwoliłam zamknąć się w szpitalu onkologicznym. Kroplówki, łóżko na kółkach
i inne rekwizyty pomogły mi wczuć się w rolę. Tak, już do mnie dotarło- jestem
chora na raka.
Zostałam
przymuszona do odegrania nowej roli ale nie pozostawiono mnie bez wyboru. Mogę
realizować jeden z trzech scenariuszy:
1) Położyć
się i użalać nad sobą podsycając w sobie zgorzkniałość, żal do świata i
poczucie niesprawiedliwości ;
2) Żyć udając, że nic się nie zmieniło i
kurczowo trzymać się rzeczywistości sprzed choroby frustrując się, że to takie
trudne; lub
3) Przyjąć
to co mnie spotkało, zaakceptować to,
czego nie mogę zmienić i zmienić to, co mogę a co będzie prowadzić mnie
do zdrowia. I garda w górę!
Wybrałam
scenariusz trzeci, lecz wiem, że nie jest on jednorazowym wyborem. Wiem jeszcze
coś- decyzję o tym, o czym opowiadać
będzie ta historia podejmuję ja. Zbiór faktów jest stały ale to, jakie będą one
miały znaczenie dla całości sztuki, podlega mojej decyzji. Jedno jest pewne-
chcę zagrać swoją rolę najlepiej jak potrafię.
Na kogo padnie na tego bęc.
Nie pytałam
nigdy- dlaczego ja. Zastanawiające jest to, że nie mamy skłonności do zadawania
sobie takiego pytania, kiedy „akurat nam” wydarzy się coś dobrego. Jest pewne:
nie będzie jak dawniej. Więc jak? Gorzej? Lepiej?
Mogłoby się
zdawać, że choroba nowotworowa to wyrok:
Ja Rak skazuję Ciebie na ból, samotność, cierpienie, śmierć… To jakby synonimy
choroby nowotworowej. Utarło się, że życie z tak poważną chorobą nie może być
życiem szczęśliwym, satysfakcjonującym, radosnym. Ponura mina i poważny ton
jest wręcz wskazany podczas wymawiania słowa „rak”. Nie można też opowiadać o
swojej chorobie tonem lekkim i pobłażliwym, bo pomyślą, żeś niespełna rozumu,
albo że udajesz. Nie chodzi jednak o to, aby pozować, aby uśmiechać się przez
łzy. Ważne jest, aby nie utożsamiać choroby jedynie z cierpieniem i stratą,
strzec się przed tym, aby nie wyolbrzymiać cierpienia i nie umniejszać radości.
Mur wydaje się wielki, kiedy stoimy zbyt blisko. Z daleka widać o wiele więcej
i łatwiej złapać dystans. Ważne też, by być świadomym, że mamy realny wpływ na
to, co się z nami dzieje i w jakiej kondycji psychicznej jesteśmy. Sytuacja
życiowa w jakiej się znajdujemy jest taka jaką sobie ją wyobrażamy a nasze
poczucie szczęścia czy nieszczęścia bardziej wynika z naszych przekonań niż
okoliczności.
Choroba
nowotworowa to nowe i z pewnością trudne doświadczenie, ale traktuje je jako
niezwykle cenną lekcję: lekcję pokory,
dystansu do rzeczy błahych, lekcję odwagi, lekcję z miłości do świata i Boga,
lekcję z motywacji, lekcję z wrażliwości i ofiarności, lekcję z krzesania
iskier nadziei. Nawet tak pozornie zabójcza relacja jak związanie się z rakiem
i dzielnie z nim swojego ciała może wnieść w życie coś wartościowego, dobrego,
mądrego. Postanowiłam- chce zrobić ze swojej choroby użytek. Ujeździć ją, dziką
i niebezpieczną wziąć pod siodło i oswoić.
Jestem skończona
Czas choroby
to moment, kiedy zatrzymujemy się i pochylamy nad sprawami, które do tej pory
nie absorbowały zbytnio naszej uwagi, jak choćby przemijanie. Dotkliwe odczucie
tego, że nasze ciało ma termin swojej ważności przypomina nam, że nie jesteśmy
tu już na zawsze. Kiedy ta oczywistość przestaje być już tylko tematem do
dywagowania, ale staje się rzeczywistością- tutejszą i bliską jak podkoszulka-
trudno o radosne pogwizdywanie. Nagle okazuje się, że trzeba się określić,
zająć stanowisko, podjąć decyzję i powziąć działanie. To czas na konfrontacje
naszych pragnień i pomysłów na życie z tym jak faktycznie żyjemy, to czas na
realizacje marzeń i planów, które zostawiliśmy na kiedyś, to moment, kiedy
trzeba zadać sobie pytanie o to, co na prawdę jest ważne, czy aby na pewno
hierarchia naszych wartości jest mądrze zbudowana, czy prowadzi nas do
szczęścia. Przy zderzeniu naszych pragnień z rzeczywistością można nabić sobie
guza, ale to pierwszy krok ku zmianom. Świadomość bycia skończonym pobudza do
życia.
Kiedy
stajemy oko w oko ze śmiercią budzi się instynkt przetrwania. Nagle okazuje
się, że mamy w sobie więcej sił i motywacji niż przypuszczaliśmy, że nasz
organizm jest w stanie wykrzesać w sobie znacznie więcej energii niż gdy nie
miał żadnych trudności do pokonywania. Życie z perspektywą bliskiej śmierci
jest bardziej esencjonalne- jak krótkie wakacje, które chcemy maksymalnie
wykorzystać nie marnując ani chwili. Choroba mówi STOP, każe zatrzymać się i
przypatrzeć temu, co do tej pory było tylko mignięciem w pędzie życia. Można
zobaczyć, czego się nie widziało, oddzielić na zatrzymanym obrazie rzeczy ważne
od błahych. To pole na którym można przyjrzeć się sobie i drodze, którą
podążamy. Mamy pretekst, żeby zastanowić się, czy to co robimy, to jak żyjemy
daje nam szczęście i satysfakcję czy może tylko chwilową przyjemność.
Myślę, że
jest olbrzymia różnica w tym, jak przeżywa swój czas ktoś zdrowy, kto wierzy,
że temat skończoności może zostawić sobie na czas emerytury niż ktoś, kto zmaga
się z chorobą zagrażającą jego życiu już dzisiaj. Owszem, można zmagać się z
rakiem i nie mieć pragnienia zmieniania czegokolwiek, być biernym i podlegać jedynie
nastrojom choroby. Wybierając tę opcję
nie dajemy sobie jednak szansy na nowe doświadczenia, które mogą zaowocować nie
tylko polepszeniem sytuacji zdrowotnej ale również zwiększyć poczucie szczęścia
i spełnienia. Choroba to nie tylko trudności, ale bagaż doświadczeń, które mogą
sprawić, że staniemy się mądrzejsi, silniejsi, bardziej świadomi wielu ważnych
spraw, bardziej kochający, lepiej rozumiejący siebie i świat.
Choroba moim nauczycielem, nie panem.
Choroba
nowotworowa to ciężka walizka, którą ciągniemy za sobą i która spowalnia nasze
kroki, ale sami możemy zdecydować, co z niej wyrzucić aby było nam lżej. Tylko
czego się pozbyć? Co może przydać się na drogę? Złość? Wygórowane ambicje?
Poczucie bycia skrzywdzonym? Raczej nie. Wyrzucam. Zostawiam za to: wyrozumiałość dla siebie i
świata, okulary, żeby widzieć ostro cel swojej drogi, bystre spojrzenie, żeby
nie przegapić żadnego powodu do radości, wdzięczność za to, że jestem, że są
moi przyjaciele, za każdy dzień kiedy budzę się bez bólu. Biorę ze sobą tylko
to, co pomoże mi przebiec maraton trudności. O, jeszcze czekolada.
Choroba jest
klasztorem, który ma swoją regułę, swoją ascezę, swoją ciszę i swoje
natchnienia- jak mawiał Albert Camus. Wszystko to sprzyja głębszemu spojrzeniu
na swoje życie, w ciszy łatwiej siebie usłyszeć. Każdego dnia staje przed
decyzją wyboru scenariusza i choć miewam słabsze dni, to konsekwentnie wybieram
scenariusz trzeci, bo wiem, że realizując go stworzę wspaniałą sztukę o swoim
życiu. Sztukę o życiu szczęśliwym.
Mam 25 lat i
wszystko co najlepsze dzieje się teraz.
Czuję Wielkie Uff. Mogę zacząć działać! Wszystko sprawnie udało się załatwić, Fundacja Rak'n'Roll Wygraj Życie wzięła mnie pod swoją opiekę. Nie ma chyba skuteczniejszej armii w bitwie o życie. Wytoczymy ciężkie działa na Raka! Możecie przyłączyć się do walki- bez pomocy ludzi dobrej woli nie uda mi się wygrać tej wojny, choćbym nie wiem jak była zdeterminowana, by zwyciężyć. Nie wiem jeszcze, ile dawek leku będę mogła przyjąć, ale nie mniej niż 5 a to już ok. 200 tys złotych... Ile ich dokładnie będzie- wyjdzie w praniu i o tym również Was poinformuję.
Proszę Was o pomoc. Jeśli nie rozliczyliście jeszcze swoich PIT-ów możecie pomóc mi przekazując 1% na moją walkę. Należy w rubryce "opp" wpisać numer KRS Fundacji KRS 0000338803 a w rubryce "informacje uzupełniające" KONIECZNIE wpisać "Dla Marzeny Erm". Dla ułatwienia można ściągnąć program do wypełniania zeznać rocznych: http://raknroll.pl/jak-mozesz-nam-pomoc
Możecie mi również pomóc wpłacając pieniądze na konto Fundacji 93 1140 2017 0000 4402 1296 2443 , do takiej wpłaty KONIECZNE jest dodanie dopisku "Dla Marzeny Erm".
Przelewy z zagranicy: nr 93 1140 2017 0000 4402 1296 2443, z dopiskiem "dla Marzeny Erm".
IBAN:PL; NR BIC (Swift) BREXPLPWMUL; Multibank, Bankowość Detaliczna BRE Banku
Co jeszcze możecie zrobić? Możecie opublikować ten post na portalach społecznościowych, wysłać go do rodziny i przyjaciół. Może ktoś z Waszej rodziny czy znajomych jeszcze się nie rozliczył? Im więcej osób się dowie o tym, że jakaś tam Marzenka potrzebuje pomocy, tym mam większe szanse na to, że uda mi się uzbierać na ten lek. Wiem, że mogę wygrać tę wojnę, bo dobrych ludzi, którzy mogliby mi pomóc jest mnóstwo. Muszę jednak najpierw do nich dotrzeć i również na tym polu proszę Was o wsparcie.
Yes, I cancer
niedziela, 7 kwietnia 2013
Kochani,
Musiałam pierwszy raz od chwili uruchomienia bloga zacząć moderować komentarze, bo w niektórych obrażaliście siebie nawzajem a i mnie się czasem oberwało. Nie znałam mocy internetu od tej strony, mój blog miał być moim dziennikiem choroby i nie sądziłam, że może stać się miejscem oskarżeń, pomówień, kłótni, podejrzeń. Dostałam też dziesiątki komentarzy o jakiejś innej blogerce, która Was rzekomo oszukała. Nie publikowałam ich, bo nie znałam sprawy i nie chciałam, żeby mój blog stał się przestrzenią do wyjaśniania domniemanego oszustwa kogoś innego. Nie rozumiałam, skąd ta nagła nieufność i oskarżenia wobec mnie, ale teraz już wiem, że była ona związana właśnie ze sprawą Eksmisji, na której się sparzyliście. Po zapoznaniu się z jej sprawą, Wasza nieufność wobec prawdziwości mojej choroby i wytężona czujność stała się dla mnie zrozumiała. Pojawiło się dzisiaj wyjaśnienie Eksmisji na jej reaktywowanym blogu, z którym myślę, że "poparzeni" powinni się zapoznać http://eksmisja-sublokatora.blogspot.com/ . Dla mnie ta sprawa jest nowa ale i bardzo przykra, nie wiem nawet co o tym myśleć. Wiemnatomiast, że nie chcę, aby sprawa dotycząca wyjaśnień Eksmisji toczyła się na moim blogu, dlatego zablokowałam możliwość dodawania komentarzy do tego posta. Muszę się skupić na swoim życiu i swoim zdrowiu, muszę działać i mam nadzieję, że rozumiecie, że nie mam czasu na przeszukiwanie internetu, śledzenie innych blogów i sprawdzanie, czy nie są fałszywe i nie chce być wkręcana w historię przekrętów osób, których nawet nie znam.
A teraz najważniejsze, czyli o dobrej stronie internetu :)
Dostaje od Was mnóstwo maili z propozycją pomocy i pomysłami na akcje. Dziękuję za nie! W przyszłym tygodniu powinnam mieć już uruchomione subkonto w fundacji, dopiero wtedy będzie można zacząć działać i realizować pomysły. Okazuje się, że jest wśród Was mnóstwo fantastycznych osób, które chcą wykorzystać swoje możliwości, talenty i czas, aby mi pomóc, to cudowne! Życzę Wam spokojnej niedzieli i do usłyszenia :)
Ciemno, zimno, leje jak z cebra, nie mam autobusu a
wilgotny mrok raczej nie zachęci żadnego kierowcy, żeby zatrzymał się na znak
mojego uniesionego w górę kciuka. Nawet mój słodki, mający wzbudzić opiekuńcze
instynkty uśmiech, nie zdziała przy takiej pogodzie cudów. Rezygnuję z planu
darmowego przejazdu. – Mamuś, zawieziesz
mnie?
Jedziemy do hospicjum. Od niedawna tu pracuję, bynajmniej
nie żeby oswoić się z miejscem. Jeśli chcę robić w życiu coś ważnego to właśnie
to. Jestem spóźniona a mamy dzisiaj ważne zebranie. - Marzenko, chcę jutro z Tobą jechać po te wyniki badania PET-
oznajmia mama wjeżdżając na parking. - Ale
czemu? Szczerze mówiąc wolałabym jechać sama… – odpowiadam nie ukrywając
niezadowolenia z pomysłu.
Leczę się już dwa lata i do tej pory ani razu nie
usłyszałam dobrych wieści, nie spodziewam się więc, że coś się zmieni, a moi
lekarze również nie rozpalają we mnie nadziei. Każda zła nowina doprowadza mnie
do takiego smutku, z którym wolę być sama. Potłuc się a potem posklejać i w
jednym kawałeczku wyjść do ludzi- taki mój plan. Chcę sama przeczytać wyniki
badania, przepłakać je, potem się uspokoić i razem z wynikami przekazać ten
spokój reszcie rodziny. Jeśli pojechałaby ze mną mama, miała bym już nie jedną
a dwie osoby do uspokajania: siebie i mamę.
-Marzenko-
kontynuuje mama, jednak znacznie nieśmielej, jakby wahała się, czy kontynuować-
Jakiś czas temu byłam w kościele i kiedy
się modliłam… – zrobiła pauzę a oczy jej zeszkliły się. – …Usłyszałam od Jezusa, bardzo wyraźnie, że
będziesz już zdrowa! - powiedziała przez łzy. Ale jak, że będę zdrowa?- spytałam zaskoczona, wiedząc, że muszę
być teraz bardzo delikatna. Mama opowiedziała mi całą sytuację, powiedziała, że
jest pewna, że będę miała całkowitą remisję choroby, bo o tym ją zapewnił
Jezus. Jest pewna tego, co słyszała i chce ze mną jutro pojechać do szpitala,
żeby być przy mnie, kiedy się o tym dowiem. Byłam w szoku słysząc te słowa, nie
wiedziałam, co powiedzieć. Bałam się zranić moją słodką mateńkę i nie
wiedziałam, jak tego nie zrobić. – Mamuś,
a jak pojedziesz jutro ze mną i okaże się, że nie ma remisji, co wtedy? –
spytałam niedowierzając i licząc jednocześnie, że uspokoi mnie zapewniając, że bierze
pod uwagę również taką opcje i przyjmie ją na klatę. – Będzie remisja, na pewno- stwierdziła bez zawahania. Stoimy już
jakiś czas na parkingu, rozmawiamy płacząc a światło z okien hospicjum
przypomina mi, że kwadrans studencki już dawno minął.
Nadeszło jutro. Jedziemy po wyniki badań a później do
mojego szpitala na konsultacje. Stresuje się, lecz nie wynikami – bo do złych
wieści jestem już przyzwyczajona- ale tym, że jest ze mną mama, a jak się
okażę, że nie ma remisji to nie będę miała możliwości przepuścić tej informacji
przez filtr mojego optymizmu a mojej matuli będzie potwornie smutno. Wchodzę do
gabinetu lekarza z wynikami w ręku. – No
pani Marzeno, mamy remisję. – Ale, że
jak? Całkowitą?- dopytuje. - No tak,
całkowitą. Badanie nie daje stu procentowej gwarancji, ale wygląda na to, że
jest czysto- odpowiada bez ekscytacji lekarz. Mogłoby się zdawać, że po usłyszenia takich informacji powinnam wycałować
wszystkich dookoła, albo przynajmniej spaść z krzesła. Nie. Zadawałam rzeczowe
pytania odnośnie reszty parametrów- od toksycznej chemioterapii mam uszkodzoną
wątrobę i kilka innych flaków i skupiłam całą swoją uwagę właśnie na tych
kwestiach. Wychodzę z gabinetu i wciąż nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałam.
Tylko mama nie jest zaskoczona.
Idziemy do kaplicy szpitalnej. To tutaj wymykałam się
czasem z oddziału zamkniętego, żeby wziąć udział wraz z innymi pacjentami w
niedzielnej mszy świętej, którą prowadził cudowny ksiądz, ten o którym pisałam,
że żyje Miłością. To były moje najpiękniejsze msze. Mama usiadła w ławce, ja
przyklęknęłam pod samym ołtarzem. - A
więc jednak Jezu, nie naściemniałeś mojej mamie.
Modlę się a płacz wprawia szczękę w drganie. Czuję tak
olbrzymią ulgę… Myślę o tym, ile tutaj przeszłam, dwa lata spędzone w ciągłej
obawie o swoje życie. Kiedy lekarze załamywali ręce, ja załamywałam się cała. To
niesamowite, co się wydarzyło. Nie potrafię tego zrozumieć. Jestem pełna
wdzięczności. Dziękuję Temu, który pomógł mi wyjść z tego gnoju. Dziękuję za
każdą modlitwę, za ten cały szturm na niebo ludzi mi bliskich i tych, których
nigdy nie widziałam. Wierzę, że każde dobro pochodzi od Boga, że jest Jego
Miłością. Nawet dobro tych, którzy wspierali mnie nie modlitwą a dobrym słowem,
zabawą, towarzystwem, radą, wszystko to jest Miłością. Dziękuję za nią.
Wiem, że to jeszcze nie koniec walki. Lekarze nie
wystawili mi świadectwa sukcesu, nie pogratulowali zdrowia. Jeśli nie chcę, żeby
ta szkarada, bestia która mnie przeraża, wróciła za miesiąc, muszę kontynuować
leczenie. Przy tak opornym i złośliwym chłoniaku jakiego gościłam, jest duże
ryzyko wznowy a wtedy mogę zostać bez skutecznego leczenia. Nie mogę mieć
podawanej więcej silnej (a więc skutecznej) chemii, nie tylko ze względu na
osłabiony toksycznością leków organizm, ale również dlatego, że zniszczyła by ona
mój szpik kostny, a nie mam już więcej materiału, żeby wykonywać kolejne
autoprzeszczepy, które by go ratowały. To wspaniała wiadomość, że mam całkowitą
remisję ale jeśli nie chcę, żeby była to tylko przerwa w chorowaniu, to nie
mogę osiąść na laurach. Świadomość tego nie pozwala mi cieszyć się w pełni
zwycięstwem.
Dwa miesiące temu dzwoniła do mnie koleżanka szpitalnej
niedoli pochwalić się całkowitą remisją, płakałam ze szczęścia. Tydzień temu zadzwoniła
ponownie- ma wznowę, poszło na kości. Boję się podzielić los Magdy Prokopowicz
czy Chustki, które uwierzyły że to koniec walki w chwili kiedy usłyszały, że
mają całkowitą remisję. Nikt nie powiedział mi, że jestem zdrowa. To będzie
można stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem po kilku latach, jeśli choroba nie
da o sobie znać. Boję się cieszyć.
Idę na spotkanie z lekarzem, który ma wiedzę o
Adcetrisie. Przyszłam z listą badań klinicznych z udziałem tego leku, z których
wynika, że nadal są otwarte rekrutacje, więc mogłabym kontynuować leczenie tym
lekiem za darmo, gdybym się oczywiście na takie badanie dostała. Okazało się,
że informacje te są już nieaktualne a wszystkie rekrutacje zostały zakończone,
gdyż lek okazał się tak skuteczny, że mógł już zostać wprowadzony na rynek.- Pani Marzeno, znam pani przypadek. Wiem, że
pani obawy o nawrót choroby są uzasadnione. Jeśli udałoby się pani zebrać
pieniądze na ten lek… To najlepszy moment na rozpoczęcie terapii – stwierdził
lekarz. Poczułam ulgę. A więc mogę zrobić coś jeszcze, żeby sublokator wyprowadził
się na dobre i nigdy nie wrócił. Gdyby nie to, pozostałyby mi tylko regularne
badania i tomografie, żeby sprawdzić czy jest wznowa, czy może jeszcze nie.
Czuję się spokojniejsza, wiem, że mam jeszcze szansę na pełne zdrowie.
Pora wracać do domu. Zajmujemy z mamą wolne miejsce w
busie, siedzimy osobno. Jest duszno a droga długa. Wciąż myślę o tym, co się
stało. Całkowita remisja- to nieprawdopodobne. Jeszcze te słowa od Jezusa
skierowane do mojej mamy. Jest tu ze mną, siedzi gdzieś z tyłu. Jest tu bo
wiedziała, że się nie przesłyszała, nie miała żadnych wątpliwości, nie była
zaskoczona. Przyjechała, żeby zobaczyć moją minę jak się dowiem o całkowitej
remisji. Odwracam się, szukam spojrzenia mamy. Znajdujemy się a jej wprawione w
ruch usta wyraźnie, choć bezdźwięcznie, powiedziały do mnie trzy sylaby:
Ko-cham-cię.
Tak bardzo zaprzątam sobie głowę tym, jak zdobyć pieniądze
na dalsze leczenie, że nie potrafię cieszyć się z remisji. Nie dzwonię do
rodziny, nie otwieram szampana, nie wykrzykuję całemu światu. Chciałabym
obudzić się pewnego ranka i powiedzieć sobie: koniec wojny, wygrałam. Ale
jeszcze nie pora. NFZ nie refunduje Adcetrisu i mam nie liczyć na ich rychłą
przychylność. Muszę sama kupić sobie ten lek. Nie wiem jeszcze ile dawek będę
mogła przyjąć, to oceni mój lekarz, ale wiem, że koszty kuracji będą sześciocyfrowe…
Niebawem będę miała swoje subkonto z możliwością zbierania
1%, wkrótce ruszamy ze zbiórką pieniędzy. Moja szansa na pełne zdrowie i poczucie bezpieczeństwa we własnym ciele będzie
zależała od hojności ludzi dobrej woli. Wierzę, że z ich pomocą uda mi się. Ze
swojej strony chcę zrobić wszystko co mogę, żeby zebrać te pieniądze. Może
macie jakieś pomysły? Mój ostatni pomysł to napisanie do 100 najbogatszych Polaków.
Może by mi pomogli? Może jak wyzdrowieje to mogłabym jakoś odpracować choćby
część kosztów? Nie wiem, jak sobie poradzę, ale zrobię wszystko, żeby wykorzystać
tę szansę. Chcę mi się żyć!
Jestem tu już trzeci tydzień, pojawiły się pierwsze
leukocyty na horyzoncie. Ból powolutku ustaje. Mimo wsparcia, jakie tutaj
dostaję nadal czuje się okropnie. Potrafię już siadać i wstawać, więc wychodzę
do łazienki i wyję. Wyję też w swojej izolatce, ale tu czuje się swobodniej.
Ukręcam tampony z chusteczek i wpycham sobie do nosa, bo nie nadążam z wydmuchiwaniem
nosa. Wyję non stop, przy jedzeniu, w toalecie, kiedy przewracam się w nocy z
boku na bok, kiedy mówię, kiedy się modlę, kiedy się budzę i zasypiam. W
beczeniu wyrobiłam normę ząbkującego niemowlaka. Mam już od tego obtarty nos i
zakwasy na brzuchu.
Moja czarna, krótka fryzurka powoli zaczyna opuszczać
moją głowę przysparzając sanitariuszkom pracy przy sprzątaniu moich włosów z
podłogi i przebieraniu pościeli. Już zapomniałam, że te włosy były tak tylko na
chwilę, że przy przeszczepie się nie ostoją. Nie wzięłam ani golarki ani nic na
głowę. Mam bardzo niskie wartości, więc i tak nie mogłabym ogolić głowy, żeby
nie ryzykować zacięcia się i zakażenia. Mnie jednak bardzo denerwują plątające
się wszędzie nici. Postanowiłam- skoro nie mogę ich ogolić to je powyrywam.
Poszłam pod prysznic, uklęknęłam, puściłam wodę i wyszarpywałam całe pęki
włosów. Nie bolało. Trwało to tak długo aż zauważyłam, że klęczę już nie w
wodzie a na dywanie z czarnego mchu. Czuję pod dłoniami, że zostało jeszcze kilka
kosmyków, ale nie potrafiłam ich już wyciągnąć. Wychodzę spod prysznica, czuję
jak drżą mi ręce i uda ze zmęczenia. Patrzę w lustro… Przez chwile myślałam, że
widzę Goluma z Władcy Pierścieni, ale i tak nie wywołało to uśmiechu na mojej
twarzy. Zobaczyłam bladą twarz z dziwnie zapadniętą skórą wokół oczu, łysą głowę
i kilka zwisających kosmyków… Popłakałam się. Byłam w tak fatalnej kondycji
psychicznej, że nawet takie głupstwo jak wygląd podcięło mi nogi. Poczułam się
wstrętna. Co gorsza- zdałam sobie sprawę, że nie mam nic, czym mogła być
zasłonić swoje szkaradne oblicze. Leżę w łóżku i wycieram płacz w ligninę dziwiąc
się sobie jednocześnie, że taki oto marny powód go wyzwolił.
Zaczął się wieczorny obchód. Przez niedomknięte drzwi
wkrada się cichy głos lekarza… O nie! To ten lekarz, który nie powinien tu pracować,
gdyż jest zbyt przystojny a swym obliczem peszy mnie. Nie może mnie zobaczyć w
takim stanie! Chowam się pod kołdrę i robię w niej małą szczelinę- będę mu przez nią odpowiadać. Powiem, że
wszystko dobrze i na pewno szybko sobie pójdzie. Kiedy jednak lekarz zapukał w
moje drzwi szybko zdałam sobie sprawę, że to, co robię jest strasznie głupie i
błyskawicznie wyciągnęłam głowę zza kurtyny pościeli. - Jak się pani czuje? - pyta z troską dr
Apollo. - Źle, jestem smutna i brzydka! – wykrzyknęłam i zapłakałam jak
nadąsane, rozpieszczone dziecko. - Ale dobrze pani wygląda – odpowiedział
lekarz próbując mnie pocieszyć.
Już sobie poszedł, uff. Nie wytrzymam, muszę coś zrobić z
Golumem. Dzwonię do taty, proszę żeby przywiózł mi maszynkę elektryczną, którą
strzyże psa. Przyszła dostawa. Pielęgniarka goli mi głowę. Gotowe- jestem łysa,
całkowicie i pięknie.
Jedną z niewielu nocy, którą potrafiłam tutaj spokojnie
przespać, przerwał mi ból klatki piersiowej. Zbudziłam się, staram się złapać
głęboki oddech, czuję jak ciężko mi to przychodzi. Wraz z szumem mojego wydechu,
z gardła słychać musowanie, jakby oranżada próbowała wydostać się z mojego
żołądka. Znam to- już z tego powodu wylądowałam kiedyś w szpitalu po jednej z
chemioterapii. Zaczynam się dusić, nie potrafię napełnić płuc. Jest trzecia w
nocy, wzywam pielęgniarkę. Na lekarzy muszę poczekać do rana, powoli wpadam w
panikę, bo czuję się coraz gorzej, nie potrafię spokojnie oddychać, kaszlę,
zalewam się potem. Poranny obchód, stetoskop lepi się do moich piersi, przybyło
i RTG na kółeczkach. Obustronne zapalenie płuc. – Jeszcze długo stąd Pani nie
wyjdzie- skwitował lekarz. Przyjmuje kolejne kroplówki z antybiotykami, męczy
mnie gorączka. Dmucham do takiego urządzenia przypominającego maszynę losującą
lotto i chodzi o to, aby tak mocno dmuchać, żeby piłeczki lewitowały. Bardzo to
magiczne.
Mijają dni a ja czuję się coraz lepiej. Wraz ze wzrostem
leukocytów samoistnie ustąpił ból odbytu, który spieprzył mi pobyt w tym
parahotelu. Tak, to mogło się źle skończyć... Umrzeć z powodu odbytu? No
niezbyt to romantyczne. Ale już jest dobrze. Płuca pozwalają mi na
zaczerpnięcie pełnego oddechu, temperatura mojego ciała obniżyła się już do
upragnionego 36.6, leukocyty rosną jak na drożdżach- tak bardzo, że aż mnie w
kościach rozpiera i nie potrafię bez bólu zmienić pozycji. No i spuchłam
trochę- plus 5 kg w dwa dni. Może dla Amerykanina to żaden tam wyczyn, ale dla
mnie owszem. Dostałam tabletki na sikanie. Wysikałam 5 kg nadwyżki wody w moim
organizmie i w końcu potrafię ściągnąć pierścionek z palca.
Nadszedł dzień na który czekałam, martwiąc się, że nie
przyjdzie. Wychodzę! Lekarz zaskoczył mnie ta informacją, a ja zaskoczyłam
lekarzami łzami w oczach. Leukocyty wzrosły już na tyle, że mogę obcować z
rzeczywistością pozaszpitalną. Nadal mnie mdli, czasem wymiotuję i jestem
bardzo słaba, ale lekarze powiedzieli, że mogę już w domu dochodzić do siebie.
Spędziłam tu ponad miesiąc. Boże, tak się bałam. Ale wychodzę, wszystko jest
ok, wychodzę… Powtarzam to jak mantrę i wciąż nie mogę uwierzyć. Powolutku się
pakuję, bo nadal mam zawroty głowy i nie chciałabym odcisnąć zębów na stole.
Wkładam na siebie warstwy ubrań, wciskam sweter do spodni, żeby upozorować
brzuch. Mama zawsze się niepokoi, kiedy chudnę. 6 kg spadku i tak nie umknie
jej uwadze, ale chociaż na przywitanie nie zrobię na niej mizernego wrażenia. Witam
się z mamą, nasze ciepłe łzy kołyszą się w oku. Wchodzimy do windy a w niej
Pani Profesor wita mnie optymistycznym akcentem: „Proszę dziękować mamie, że
nie przystała na propozycję alloprzeszczepu. Gdyby nie ona, już by Pani ze mną tą
windą więcej nie jechała…”. Dźwigam lewy kącik ust do uśmiechu a prawy ciągle
jakby sparaliżowany.
Poprosiłam mamę, żeby zawiozła mnie do siostry. Aneta to
nie tylko siostra ale i przyjaciółka od serca- jak mawiała Ania Shirley o
swojej ukochanej Dianie. Wysiadamy z samochodu, mama bierze mnie pod pachę i
ciągnie w górę po schodach. Pewnie z zewnątrz wygląda to tak, jakbym to ja
wspierała mamę a nie ona mnie, tym bardziej, że jestem znacznie wyższa od mojej
matuli. Wchodzimy do mieszkania, jest ciepło i przytulnie. Anetka specjalnie
nagrzała swój pokój, żeby było mi w nim dobrze. Wszystkie padamy na zaścielone
łóżko, trzy kochające się baby leżą i rozprawiają jak logistycznie rozplanować
przytulanie, żeby żadna nie miała go mniej. Jest tak cudownie ciepło, kojąco,
całuję ich pachnące lica, miziam palcami stóp ich palce. Jestem przytulona. Tak
mi tego brakowało, że muszę dusić w sobie płacz. Jestem tu i jestem teraz
szczęśliwa.
Mama pojechała do domu, ja zostałam z siostrą. Mamy
okazję do popłakania sobie w swoim towarzystwie, więc nie przepuszczamy okazji.
Anetka przygotowuje mi kąpiel. Piana z pękającymi bąbelkami przyjmuje moje stopy
a później całą mnie. Zanurzyłam się w pachnącej, ciepłej wodzie, którą Anetka
bierze w dłonie i wylewa na moją głowę, ręce i nogi, które nie zmieściły się w
starej wannie. Gąbką wyciera całą moją przesiąknięta szpitalem skórę, mydli
moje stopy, dłonie, uszy. Co jakiś czas wychodzi do kuchni i przynosi kolejny
czajnik wrzątku. Spokojnie, powoli, ciepło… Jest mi tak dobrze, że zwykły uśmiech
nie oddaje mojej radości. Leżę w wannie i śmieję się w głos a moja Diana myje
moją łysą czaszkę. Potem ręcznik: noga- noga, ręka- ręka, szuru szuru, palec w
uchu. Jestem czysta, pachnąca i rumiana. Wyglądam na żywą, zdecydowanie!
Kochani, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że mam w Was
wsparcie. Głupi blog a okazuje się być tak silnym medium. Ale w Was siła! Adcetris-
dzięki Wam jest teraz na moim celowniku. Krzesicie iskry nadziei. Dziękuję za
zaangażowanie w sprawę!
Wartości nie chcą mi rosnąć a upłynęło już wystarczająco
dużo czasu, żeby zaczęło mnie to martwić. Czuję się fatalnie, nie mam sił usiąść,
nie mam sił rozmawiać. Dostaję codziennie zastrzyki: czynnik wzrostu. Ma on
pomóc mojemu szpikowi regenerować się po masakrze jaką przeszedł. Popalone
chemią błony śluzowe przełyku i układu pokarmowego nie pozwalają mi zjeść
posiłku bez bólu, wymiotów i biegunki. Leżę w łóżku odbierając jedynie bodźce
zmysłowe- ślepi, boli, drażni bębenki… Przygaszone światło za oknem kuje moje
ślepia. Zamykam oczy na cały dzień. Ruch dookoła mnie odbieram tylko uchem: wchodzą
pielęgniarki, wychodzą pielęgniarki, sanitariuszki przynoszą jedzenie, sanitariuszki
wynoszą jedzenie… Zbiór informacji z całego dnia to jedynie fale dźwiękowe,
powieki moje nie mają już sił sprzeciwiać się grawitacji a oślepione oko szybko
chce wrócić za ciemną kurtynę.
Leżę i czuję się taka strasznie ciężka. Plecy jak z
żelaza, sztywny kark, który nie chcę podnieść głowy, pięty wbijające się w
materac. Zaczynam czuć znany mi ból. To chyba odbyt- znowu on? Biedak jest już
wycieńczony biegunkami, też ma prawo do chwili słabości. Nie pękaj!- próbuję go
pocieszyć.
Pękł. Sam z siebie, wybrał właśnie to miejsce i czas,
kiedy jestem najsłabsza. Najbliższy przyjaciel mojego Odbytu- pan Proktolog-
powiedział mi, że szczelina odbytu to taka pierdoła jak wrastający paznokieć i
że często zdarza się podczas chemioterapii ale niestety nie da się jej
zapobiec. Niestety podczas przeszczepu szpiku, kiedy ma się zerowe wartości,
nic nie jest pierdołą. Mała szczelinka, która u normalnej zdrowej osoby od razu
by się zagoiła i nawet nie dałaby o sobie znać, u „przeszczepowca” to olbrzymi
krater, jak stąd do jądra ziemi. Nie goi się, bo nie ma w krwi odpowiednich
komórek- tynkarzy, który zaklepią pęknięcie w ścianie. Może też dojść do
poważnego zakażenia, bo nie ma komórek odpornościowych, które by pilnowały
wejścia do krwioobiegu i niszczyły każdego, kto chciałby je przekroczyć żeby
napsuć mi krwi. Wiem, że to poważna sprawa. Mój niepokój wzrasta a ból się
nasila.
Nie wiem, co ze sobą zrobić, ból jest coraz silniejszy,
nie pomaga zmienienie pozycji, nie pomagają kroplówki z środkiem
przeciwbólowym. Jestem na granicy płaczu. Ból jest coraz silniejszy, pulsuje,
nie wiem już, gdzie jest jego źródło, rozrywa mi ciało. Nie mogę się ruszyć,
nie potrafię choćbym chciała, lekarze interweniują ale to nic nie daje. Panie z
sali obok zamykają drzwi, żeby nie słyszeć mojego krzyku. Nigdy nie miałam do
czynienia z takim bólem, lekarze dokładają mi kroplówek. Opioidowe środki
przeciwbólowe również nie działają.
Poznałam ten rodzaj bólu, który prowadzi do rozpaczy.
Chciałabym stracić przytomność. Mijają godziny, mija noc. Ból jest nie do zniesienia,
nie potrafię wpłynąć na niego moją wolą, nie daje mi spokoju ani na chwilę.
Pęta każdą moją myśl, buduje złudzenie nieskończoności, ogarnia całe moje
ciało. Nie mogę się ruszyć, leże na boku już od kilku dni a ból razem ze mną.
Nie jem i nie piję, byleby nie musieć korzystać z toalety. Gorączkuję, leżę
nieruchoma, panie pielęgniarki myją mnie. Jestem niesamodzielna, musiałam
przyznać się do tego, przełamać wstyd i dać sobie umyć tyłek.
Mijają dni, odwiedza mnie sztab lekarzy z profesorką na
czele.
- Pani Marzeno, jak dobrze, że nie zrobiliśmy Pani tego
alloprzeszczepu a zdecydowaliśmy się na auto. Gdyby nie Pani mama, gdyby nie
jej wątpliwości… Nie byłoby już Pani z nami. Później pokiwała głową w
zamyśleniu, jak gdyby wyobrażała sobie, jak tragicznie mogłoby się to skończyć.
I dodała:
- Nie możemy zrobić pani alloprzeszczepu…
- Jak to? – spytałam przerażona. Wiem przecież, że
przeszczep od dawcy miał być moją ostatnią szansą na wyzdrowienie a te
autoprzeszczepy to tylko przygotowanie do niego.
Pani profesor wyszła zostawiając mnie bez odpowiedzi.
Poczułam jakbym usłyszała wyrok śmierci bez prawa odwołania. Poprosiłam swoją
lekarkę, aby ze mną została. Wybuchłam płaczem. Wiem, że ten i późniejszy
autoprzeszczep miały mnie tylko przygotować pod alloprzeszczep. Lekarze mówili,
że kolejne autoprzeszczepy prawdopodobnie niewiele pomogą, ale być może
sprawią, że przeszczep od dawcy będzie bezpieczniejszy i być może on mnie
wyleczy. Powiedzieli też, że dłużej nie mogę być leczona tak silną i toksyczną
chemią, bo prędzej umrę z powodu jej powikłań niż z powodu samego chłoniaka.
Alloprzeszczep miał być zatem moją ostatnią szansą na zdrowie.
- Jak nie alloprzeszczep to co?- Pytam lekarkę mając nadzieję, że powie mi, że
pani profesor to kłamczucha. - Nie wiem - odpowiedziała zakłopotana - Może
chemia podtrzymująca- dodała. - Czyli biorę chemię tak długo jak zdołam a potem
umrę? Umrę?- powtórzyłam. - Każdy umrze- odpowiedziała wymijająco lekarka.
Shake’a ze strachu, szoku i bólu wypiłam na raz, prawie dławiąc się ilością. Wiem, że alloprzeszczep, kiedy tak fatalnie przechodzę
autoprzeszczepy, byłoby w tej chwili dla mnie niebezpieczny jak skok bungie na gumie z
majtek. Powoli dochodzi do mnie również to, że gdyby to był alloprzeszczep a nie
auto, to by mnie tu już nie było... Nie byłoby mnie tu. Jak to możliwe, że mogłoby
mnie nie być? O mały włos, prawie, Bogu dzięki. Kwestia jednej trafnej decyzji.
Jednak Jestem- jakie to nieoczywiste.
Leżę w łóżku i płaczę. Ból związany ze szczeliną odbytu
nie niknie, ale teraz nawet on oddał pałeczkę prawdziwej gehennie duszy. A więc
umrę. Raczej prędzej, niż później. Choruję już wystarczająco długo aby
przetrawić temat śmierci i wydawało mi się, że jest już strawiony. Czułam się
już w miarę pogodzona ze śmiercią, nie wypierałam jej, nie trzymałam się
kurczowo tego, że muszę wyzdrowieć i o innej opcji nie chcę słyszeć. Walczyłam
i byłam nastawiona na wygraną ale chciałam być również gotowa na zejście z
boiska. Oswajałam śmierć, aby się jej nie bać. Myślałam, że trzymam ją w
karbach. Rzeczywistość okazała się inna kiedy śmierć przestała być już dla mnie
tylko lękiem tanatycznym do dywagowania, ale stała się rzeczywista, tutejsza i
bliska jak podkoszulka. Kiedy poczułam tak ogromny ból fizyczny, tak długi i
nieznośny, kiedy poczułam tak olbrzymią bliskość śmierci to ogarnął mnie
strach, którego nie potrafię nakreślić żadnymi słowami. Byłam wtedy sama. Tak
długo i nieznośnie. Nie pomógł psycholog ani tabletki uspokajające. I wtedy
pękłam. Przed lekarzami, przed pielęgniarkami,
przed księdzem... Wyjęczałam, wypłakałam jak bardzo nie chce umierać, jak
bardzo się tego boję, że nie chcę odchodzić nieprzygotowana, że sama nie
potrafię się przygotować. Teraz żałuję, że nie pękłam wcześniej, dostałam
bowiem taką pomoc, jakiej bym sobie nie wyśniła, pomoc, na którą nie pozwoliłam
sobie wcześniej, bo liczyłam tylko na
siebie. Zosia Samosia.
Zosie Samosie zastrzeliłam. Dałam sobie pozwolenie na
bycie smutną, na bycie potrzebującą. To wszystko zmieniło. Rozmowy z
pielęgniarkami i lekarzami przestały być już tylko obrotem informacjami a
codzienne spotkania z księdzem jedynie wymianą grzeczności. Dostałam tak
mnóstwo ciepła, te szczere rozmowy, przytulenie przez zapłakaną pielęgniarkę,
wspólna modlitwa... Odżywam, powoli zaczynam sklejać swoje załamania. Wyspowiadałam
się i przyjęłam sakrament chorych. Ksiądz okazał się być najwłaściwszym
człowiekiem na najwłaściwszym miejscu. Bez jego wiary, która podbudowała moją,
nie dałabym rady. Rozmowy o śmierci, o hospicjum, o tym jak się umiera stały
się normalne jak rozmowy o tym, co na obiad. I modlitwa. Mnóstwo modlitwy,
mnóstwo Boga, mnóstwo Miłości. Nigdy już nie chce żyć bez Boga.
Nie wiem nawet, jak nazywa się ksiądz, który mnie odwiedza,
ale wiem jedno- ten ksiądz żyje miłością. Przeprowadziliśmy mnóstwo trudnych
rozmów. Od kilku dni zadaje mu multum pytań, jak dzieciak, który pierwszy
raz usłyszał o Bogu. Było jeszcze jedno pytanie, które mnie trapiło, ale nie
zadawałam go, bo bałam się odpowiedzi. W końcu zdobywam się na odwagę, napinam
się…
- Czy Ksiądz jest wzywany kiedy pacjent umiera? – spytałam,
udając opanowaną.
- Nie.
To było dla mnie wstrząsające słowo na trzy litery.
Rozpłakałam się i powiedziałam, że nie chcę być sama jeśli będzie mi dane umrzeć
w szpitalu…
- Przecież Jezus z Tobą będzie!- odpowiedział z takim
przekonaniem, jak gdyby było to tak oczywiste, że aż dziw, że o to pytam.
Erupcja moich kanalików łzowych była tak gwałtowna, że
myślałam, że tylko dzieci tak potrafią. Zalałam się łzami w mig.
Do szpitala zabrałam sobie tomik wierszy Z. Krasińskiego.
Nowy nabytek. Wzięłam na ślepo, bo był za grosze. Trafiłam tam na wiersz, który
tu- między zimną podłogą a białym sufitem- stał się moim wytchnieniem i modlitwą.
Modlitwa, żeby umrzeć młodą
Dozwól, Panie, bym zniknęła jak kwiat, ścięty kosą o
południu - bym nie więdnęła w wieczornej żałobie.
Dzieci moje jak rozwiną się na podobieństwo pączków
pękających, przechodzących w róże, wtedy czas mi odejść, Panie!
O, skróć pielgrzymkę moją - umniejsz chwil starości próbie
mojej!
Duch mój w świeżości niech oderwie się od świeżego ciała!
Niech umieram w pełności sił!
Niech konam w latach, w których Syn Twój skonał - niechaj
nie przeżywam siebie samej!
Niechaj nie słyszę głosów ludzkich, mówiących o mnie,
jakom była kiedyś!
O jesieni życia niechaj odlecę jak liście borów, jak
kwiaty łąk, jak motyle kwiatów!
Zimy ciemnej, zimy martwej nie nasyłaj na mnie, o miłości
moja!
Nie karaj mnie tym, czym ukarałeś starców - przywiązaniem
do ziemi!
Nie każ mi z wolna stąpać ku trumnie i co krok obzierać
się na niwy zielone, na błonia przeszłości!
Udaruj mnie statkiem i niebo jaźnią śmierci!
Wlej we mnie wiarę, że tam młodość bez końca, że tam
życie wiośniane!
Niechaj czuję, że dni mi ubywa, a że mi coraz spieszniej
ku Tobie!
Nie dopuść, bym zwiędłymi wieńcami igrać miała, jakom
igrała o świcie wieku mojego!
Daj, daj mi umrzeć młodą! Daj, bym z wiosny ziemskiej
przeszła do niebieskiej, jak akord, co z niższego w wyższy ton się przewija - jak promień w tęczy, co z słabszej barwy w ognistszą się podnosi — jak myśl
natchniona, co w jednej chwili staje się porywającą, wielką, nieśmiertelną!
Błogosławić Ci będę w chwili zgonu mego - ale jeśliś mi
przeznaczył długie dni, długie męczeństwo,
O Panie, niechaj stanie się wola Twoja, a nie moja. - Amen.