... Jak to nie miło znów Cię widzieć! Spędzimy razem miesiąc, cóż za
radość wątpliwa!
Kiedyś
pobyty na oddziale zamkniętym traktowałam jak przygodę. Prócz fizycznych
nieprzyjemności związanych z chemioterapią, widziałam w tym szansę na poznanie
czegoś zupełnie nowego, na zmierzenie się z własnymi niemocami, na poznanie
ludzi, których łączy ze mną tak wiele. Miałam sposobność na poznanie siebie w
nowych okolicznościach. Biało, jasno, sterylnie, słychać przechadzające się
korytarzem chodaki a w nich lekarze, którym na tobie bardzo zależy albo tylko
trochę. Tu zawsze dużo się dzieje. W pewnym sensie lubiłam tu przyjeżdżać.
Przygodówka
zaczęła się jednak zmieniać w dramat albo przynajmniej smutny film o
przemijaniu. Wyjątkowo dotkliwie odczuwam tutaj swoją kruchą cielesność i jej ograniczony
terminu przydatności. To tutaj dojrzewa we mnie myśl, że kiedyś odejdę i że chcę
być wtedy szczęśliwa. Leżę na izolatce, unieruchomiona ale tylko pozornie.
Świat na zewnątrz jest teraz przede mną tymczasowo zamknięty- nie wychodzę a to
zmusza mnie do porozglądania się w sobie. Z „wyjścia na” do „wejścia do”. Po
ostatniej trudnej rozmowie z lekarzami jestem z siebie dumna, że zachowałam
trzeźwość umysłu i że wygląda na to, że jestem w stanie przyjąć do wiadomości,
że mogę umrzeć. Nie wypierać, nie oszukiwać się, wziąć na klatę i walczyć dalej.
Przeczytałam
bardzo ważny artykuł w magazynie Zwierciadło. I bardzo przyjemny- o umieraniu.
Przeczytałam go kilka razy, bo tyle z niego wypływało mądrych myśli, że nie
dążyłam z łapaniem w ręce tym szlachetnych kamieni. Ponoć książka, która nie
jest warta czytania po raz drugi, nie jest warta czytania po raz pierwszy. Temat
umierania jest ostatnio na mojej liście TOP 10 ulubionych tematów do rozmów i
to bynajmniej nie dlatego, że jestem pesymistką i malkontentką dla której
śmierć jest szansą ucieczki z tego okropnego świata. Jest wręcz przeciwnie:
kocham świat, kocham swoje życie. W obliczu ciężkiej choroby, w której śmierć
przeistacza się z odległego wyobrażenia w rzeczywistość, która lada dzień może
nastać, poczucie bliskość śmierci jest świetnym pretekstem aby pomyśleć o
życiu. To źle, że śmierć jest tematem tabu, że nie chcemy o niej myśleć, zaprzepaszcza
to nasze szanse zbliżenia się do życia, poczucia go bardziej, głębiej,
esencjonalnej. O śmierci nie mówi się wcale, albo bardzo cichutko. To temat
niepasujący do miłego spotkania przy kawie. Ba, o tym, że ktoś ciężko chory
może umrzeć nie mówi się wcale a wcale, ani po cichutku, broń Boże! W naszej
kulturze, w której dominuje kult młodości i piękna, śmierć zdaje się w ogóle
nie istnieć. No może w grach komputerowych i w statystykach, ale jest anonimowa
i odhumanizowana. W wielu ludziach żyje przekonanie, że aż do ostatniego tchu umierającego,
trzeba okłamywać go, że jeszcze wszystko będzie dobrze, że będzie żył. Ale
dlaczego tym „dobrze” nie mogłaby być śmierć? Dlaczego tak bardzo jej się boimy?
Śmierć jest synonimem straty, utraty życia- największej wartości. Okej, ale
gdyby tak postrzegać umieranie jako zwyczajny etap życia i czas do rozwoju?
Można pożegnać to, co było i przygotować się na nowe. Boimy się takiej zmiany,
ale może kryć się za nią wielka ekscytacja, radość z przeżytego czasu,
jakkolwiek byłby długi (zresztą chyba ważniejsze jest, aby życie było nie tyle
długie, co szerokie). Radość, że się było, wdzięczność, że byli inni. Umrzeć z
iskrą w oku, z uśmiechem na dwa kąciki. Jestem pewna, że to możliwe. Chcę tak.
Tymczasem kilka
dni musze czekać w izolatce aż sprowadzą mi chemię. Ponoć to coś naprawdę
mocnego i nie mają tego normalnie na stanie. Zaczynam się poważnie bać, bo
pielęgniarki już teraz pompują mi do krwi różne kroplówki, które mają mnie
wzmocnić i przygotować do przyjęcia chemioterapii mieloablacyjnej, czyli
całkowicie niszczącej szpik. Czeka mnie prawdziwy test wytrzymałościowy.
To ciekawe,
ale od pół roku, kiedy przyjeżdżam do szpitala, już po pierwszej tu spędzonej
nocy wypadają mi włosy a jeszcze przecież nie przyjęłam leczenia. Sanitariuszki
przebierają mi poduszkę obleczoną w sieć brązowych nitek. Przez kilka kolejnych
dni stan mojej pościeli wygląda podobnie a potem wszystko mija. Nie wiem, czy
to reakcja na stres, czy jak to sobie mam tłumaczyć. Może mój mózg dostaje jakiś
podprogowy bodziec: „Ocho! Będzie chemia, rozpoczynamy operacje Wypadanie Włosów.
Pip! Wypadanie Włosów jest aktywne.”
Myślę dużo o
tym, co usłyszałam od lekarzy i o tym, że mogę umrzeć. Wydaje mi się, że jestem
na miarę swoich możliwości pogodzona z tym, że być może będę musiała odejść, że
mój plan radosnego, rodzinnego życia do późnej starości może nie wypalić . Bo
zawsze są dwa uda- uda się albo się nie uda. Kiedy jednak myślę o śmierci nie
wstrząsa mną strach. W każdym razie nie zanadto.
Jakieś pół
roku temu robiłam porządki w szafie pozbywając się niepotrzebnych ubrań. Znalazłam
tam swój stary czarny żakiet i spodnie- zestaw poczciwego maturzysty.
Pomyślałam sobie, że choć jest ciut za mały to zostawię go sobie na wypadek,
gdybym umarła. Ciuszek jak znalazł do trumny a to, że przyciasnawy też nie
będzie stanowiło problemu, bo zapewne schudnę w terminalnej fazie choroby. Brzmi
strasznie? Nie było w tym jednak żadnego żalu, smutku czy dłuższej zadumy. Podeszłam
do tego praktycznie, odwiesiłam garsonkę z powrotem do szafy i sprzątałam dalej.