wtorek, 28 sierpnia 2012

Ostra jazda bez furmanki


Jestem w domu, wieszam z mamą pranie. W trzęsących się dłoniach skarpetka bez pary. Boję się- bo jutro izolatka i autoprzeszczep szpiku, bo miesiąc w samotni, bo znowu chemia- jej boję się najbardziej, ratuje mnie i sponiewiera. Antagonistyczne uczucia strachu i nadziei wprawiają kolana w drżenie. Milczymy. Słychać trzaski rozprostowującego się w powietrzu prześcieradła. Przecinam milczenie.
- Mamuś, boję się.
- Nie bój się.
Potem słyszałam już tylko jak mama w uścisku głaszczę mnie po plecach. Przylgnęłyśmy do siebie a po jej policzkach spływają moje łzy. No już już, wystarczy, pranie czeka.

Zdarzyło się jutro. Jestem w przychodni, czekam w kolejce. Jakaś kobieta mi się przygląda, podchodzi...

Ona - Poznajesz mnie?
Ja- (gram pauzą)
Ona- Leżałyśmy razem na czwórce. Z Anką, tą rudą. Pamiętasz ją?
Ja- A no! Już mnie olśniło. Ankę? Jasne, że pamiętam, moją pierwszą chemię spędziłam z nią!
Ona- Słyszałaś, że zmarła?  Nie doczekała się przeszczepu, jakaś infekcja czy coś…

Skamieniałam. Twarz pokerzysty osadzona na sztywnym tułowiu a ten na dwóch drżących kolumnach nóg. Żuchwa się wysila, żeby nie zadrżeć jak dziecku, któremu kazano iść do kąta.

Woła mnie sekretarka, pośpiesznie się żegnam, podpisuję jakieś dokumenty. Składam autograf pod klauzurą, że w razie mojej śmierci dokumenty medyczne przekazać temu i temu, dzwonić tu i tu… I tak dalej. Rutyna.

Przebieram się w szatni w piżamę i szlafrok, szybko szybko bo pielęgniarka na mnie czeka. Zaprowadzi mnie na oddział.
Pielęgniarka- Pani pierwszy raz?
Ja- (unoszę oburącz perukę i się zaśmiewam)
Pielęgniarka- A! Marzenka! W życiu bym się nie zorientowała, że to peruka! Chodźmy już.

Moje trzy metry kwadratowe zrobiły na mnie dobre wrażenie. Jasno, czysto, duże okno, z łóżka widać niebo, jest słonecznie. Duży filtr powietrza z lampą antybakteryjną dają mi poczucie bezpieczeństwa. Nad głową panel z pilotem- zielony guzik- wzywam pielęgniarkę, niebieski- zapalam światło. Krzesło i stolik- do posiłkowania się i pisania listów. Po dwóch tygodniach przebywania z Panią Krysią cieszę się, że spędzę miesiąc sama. Mogę gasić światło kiedy chcę, mogę nie oglądać telewizji cały dzień i nie słuchać narzekania. Tak, to mój pokoik i cieszę się, że jestem sama. Potrzebna mi cisza.

Przebieram kulki na różańcu a każdą za Ankę- weź ją Boże do siebie. Przeglądam sms-y od niej. Teraz czytam je inaczej, staranniej. Tak, ona wiedziała, że umrze. Dyskretnie i na raty mnie o tym informowała. Pamiętam rozmowy z nią i biały uśmiech kiedy opowiadała mi jak poznała męża. Pamiętam jej słony blask na oku, kiedy mówiła o tym, że żałuje, że tyle rzeczy zostawiła na później. Jej głośny śmiech i cięty żart- kroiła mnie nim na ćwiartki a ja nie mogłam pozbierać się do kupy. O kupach zresztą też rozmawiałyśmy. Natrząsałyśmy się jedna z drugiej a kiedy trzeba było- dokładałyśmy kulki z łez do pacierza.

Zaczęłam rozmyślać o wszystkich osobach, które poznałam w szpitalu. Zwłaszcza o Karolinie- nie odpisuje mi na wiadomości już 2 miesiące. Martwię się, zadręczam, rwę płatki ze stokrotki: żyje- nie żyje, żyje- nie żyję. Karolina ma 18 lat, ma też psa, siostrę, dystans do siebie i białaczkę w parze z guzem mózgu. Malowała markerem kwiaty na mojej łysej głowie i znała mnóstwo dowcipów, więc wymieniałyśmy się repertuarami. Najbardziej rozbawiła mnie tym:
Karolina- Znasz kawał „Nie ja też nie”?
Ja- Nie…
Karolina- Nie? Ja też nie… Kumasz?
Ja- Nie…
Karolina- Nie? Ja też nie.

Albo jej autorefleksja odnośnie komunikowania się z mamą: „Moja mama często myśli, że ja już to wszystko wiem i wszystko rozumiem a ja naprawdę często nie rozumiem najprostszych rzeczy.” Urocza jest.

Nie wytrzymam. Szukam kontaktu do jej siostry. Niech tylko mi powie, że z Karoliną jest okej. Piszę maila. Czekam na odpowiedź, odświeżam stronę co 5 sekund. Jest! Siostra Karoliny piszę w jej imieniu- „Karolina jest bardzo słaba, nie ma sił na pisanie, szukamy dla niej leczenia za granicą. Pozdrawia Cię”. Ulżyło mi- Karolina żyje. Żyj, żyj, żyj- błagam w myślach.

Koniec tęsknot i wspomnień- czas na realizację programu wszystkich atrakcji, które przewidzieli dla mnie lekarze.

Scena pierwsza: Leżanka, moja obnażona pierś, oko widzi wielką igłę. Zaczyna się zakładanie wejście centralnego.

Lekarz - Proszę odwrócić głowę.
Ja- Chcę patrzeć. Ta igła ma z dwadzieścia centymetrów!
Lekarz- Bez przesady, piętnaście. Proszę odwrócić głowę.

Uspokoił mnie, cóż to jest bowiem piętnaście centymetrów. Zastrzyk ze znieczuleniem, jeden ruch skalpelem i już- giętka igła puszczona zostaję w moją żyłę pod obojczykiem. Nie trafia od razu tam gdzie powinna, błąka się po klatce piersiowej, czuję jak przesuwa mi się z prawej do lewej strony. Układa się poziomo a powinnam pionowo, do dołu. Już! Rachu ciachu i po strachu. Okazało się, że niepotrzebnie roniłam teatralne łzy, bo prawie nie bolało. Najtrudniejsze było jednak płakanie bez poruszania szczęką i zaciągania się łzami. Nie mogłam, nie wolno było mi się ruszać. Jedyny ruch jaki wykonałam to otwarcie ust proszących o podrapanie mnie po nosie. Po wszystkim pielęgniarki musiały zdzierać przylepioną do moich pleców papierową matę na której leżałam. Tak oblałam się potem, że wyglądałam jak mokra ryba na placku tortilli. Igła- czuje ją przy każdym ruchu, będzie mi towarzyszyła przez cały mój pobyt tutaj i spać na brzuchu mi nie pozwoli. Do niej podłączone są dwa kabelki- jednym będzie mi podawana chemia, drugim pobierana krew do badań. Wyglądam, jakbym mogła się podpiąć do sieci.

Wysokodawkowana chemia, którą dostałam nie była najgorszą. Mniej omdleń niż ostatnio, mniej krwi z nosa, ból brzucha na tyle znośny, że nie musiałam zwijać się w kłębek. Jest jednak coś nowego- odkryłam nowy rodzaj fizjologicznej obfitości- biegunka dla zaawansowanych, czyli taka, której towarzyszą dreszcze i wymioty i po której się mdleję. Łupnięcie głową o umywalkę szybko mnie jednak cuciło. Światłowstręt dało się regulować suwakiem w żaluzjach a głód spowodowany niemożnością zjedzenia czegokolwiek zaspokajałam oglądając w telewizji reklamy sosów oblewających soczystą wołowinę. Kolejnym krokiem było powstrzymywanie ślinotoku. Do głównych moich rozrywek zaliczałam jednak podsłuchiwanie świata wewnątrzjelitowego- stetoskop zostawiony w sali towarzyszył mi w podróży dźwiękowej po zakrętach jelita cienkiego. Różnego typu bulgotanie, chrobotanie, musowanie i syczenie uzmysławiało mnie, jak wiele dzieję się poza zasięgiem mojego wzroku i słuchu i jak bujne życie prowadzą kosmki jelitowe.

Sam autoprzeszczep szpiku okazał się technicznie bardzo prostą procedurą. Zamiast kroplówki podłączyli mi do wejścia centralnego woreczek z pomarańczowym płynem przypominającym kawior, w którym to rzekomo pływał mój wcześniej odseparowany szpik. Choć wszystko dostawało się bezpośrednio do żyły, ja w ustach czułam mydło połączone ze słonym Bałtykiem. 15 minut i gotowe. Liczyłam na coś bardziej spektakularnego. Teraz czekam aż mój nowy szpik się zadomowi i zacznie spełniać swoje funkcje. Trwa to dwa tygodnie…

No i przyszedł dzień ostatni! Żyję! Za chwilę wychodzę, czekam jeszcze na swoją lekarkę- ma mi przynieś wyniki tomografii komputerowej, którą miałam tutaj zrobioną w międzyczasie. Trochę się boję, ale jestem podekscytowana. W końcu ten cały autoprzeszczep i megachemia, którą dostałam miała rozprawić się z niechcianym gościem na amen. Wchodzi lekarka, jej mina rozbija moją nadzieję na drobne kawałeczki. – "Pani Marzeno, nie jest dobrze. Nie ma żadnej poprawy, spotykamy się za miesiąc na kolejnej chemii. Prawdopodobnie będziemy szukać dla Pani dawcy szpiku". Z oczu popłynął mi strumień rozczarowania i żalu. Jak to możliwe, że nic nie pomaga?! Strach rozdygotał mięśnie moich wszystkich kończyn, ciało leżało na łóżku i udawało, że mu cholernie zimno.

Wróciłam do domu. Ledwo trzymam się na wacianych nogach. Biorę wypis ze szpitala do rąk i czytam: „Z powodu progresji choroby (…)” i jeszcze  „zmiany na wątrobie”. Jak to? Przecież powiedzieli mi, że nie ma poprawy a nie że jest pogorszenie! I jakie zmiany na wątrobie?! Dalej nie potrafiłam czytać przez nawarstwiające się tafle wody na oku. Pewnie się pomylili, coś źle napisali. Dzwonie się upewnić. Dzwonię od godziny, od dwóch… Nikt nie odbiera. Wypis drży w ręce.

Nie dodzwoniłam się. Resztę dnia udaje przed rodzicami, że nic się złego nie dzieję. W końcu jaką mam pewność, że ktoś się nie pomylił na wypisie? Nie śpię całą noc.

Kolejnego dnia ponawiam próbę, tym razem się udaję:
Ja- To prawda co jest napisane w wypisie? Że jest progresja? Że mam zajętą wątrobę? – wyjąkałam.
Lekarka- Niestety Pani Marzeno.

I tak zaczyna się kolejny level mojej przygody...

sobota, 11 sierpnia 2012

Winny się tłumaczy


Moi drodzy- jestem Wam winna przeprosiny i kilka słów wyjaśnień. Nie odzywałam się prawie 3 miesiące. W tym czasie mogłam:
a)     Obiec kulę ziemską;
b)    Zwiedzić Księżyc;
c)     Uratować świat przed zagładą;
d)    Wziąć i umrzeć.

Niestety punktów od „a” do „c” nie udało mi się zrealizować a o punkt „d” tylko się otarłam- albo tak mi się wydawało, bo mam bujną wyobraźnię. Ocieranie się o śmierć, to dość popularne zajęcie zarówno w filmach z Brusem Willisem jak i na oddziale hematologii. I choć ocieractwo to zboczenie, to uprawiałam je jawnie a czasem na oczach gapiów, którzy z kolei uprawiali podglądactwo. Jeszcze intensywniej ocierałam się jednak o życie.

W ciągu tych trzech miesięcy wydarzyło się tyle, że część wydarzeń, na które mogłabym poświęcić osobny post muszę zamknąć w krótkim wtrąceniu, gdzieś za linią marginesu. W ciągu tych trzech miesięcy:
a)     Mój pasożyt uodpornił się na podawaną mu chemię;
b)    Okazało się, że badanie per rectum nie jest takie straszne;
c)     Nie umówiłam się z urodziwym listonoszem;
d)    Nauczyłam się w ciągu pięciu sekund zakładać włosy japońskiej produkcji i malować oczy tak, żeby wydawało się, że mam rzęsy;
e)     Poznałam granicę bólu;
f)      Przeszłam dziesiąty poziom w Mario Bros

Nawiązałam również nowe znajomości. Taką szczególnie zapadającą w pamięć osobą była Pani Krysia…

Z Panią Krysią przyszło mi współpracować w ramach integracji międzypokoleniowej. Poznałyśmy się w sali- ja czekałam na wysokodawkowaną chemię przygotowującą mnie do autoprzeszczepu szpiku kostnego, Ona czekała na najgorsze. Pani Krysia jest emerytowaną czarnowidzką, czyta poważne gazety, ogląda Teletubisie i wie lepiej. Czeka nas wspólne dwa tygodnie na oddziale. Obie dostajemy chemię: ja swoją najgorszą w życiu, Pani Krysia najgorszą na świecie.

Chemia, którą przyjmowałam poszerzyła mój horyzont doświadczeń fizjologicznych. W ciągu tych dwóch tygodni dowiedziałam się, co znaczy: zemdleć, ocknąć się by znów zemdleć, płakać z bólu, wyć z bólu, wymiotować żółcią lub tylko udawać, że wymiotuję, bo nie było już czym, więc pozostał tylko odruch. Wiem również jak to jest walnąć głową w umywalkę, czołgać się, tamować krew z nosa, nie jeść kilka dni, spać z miską przy głowie, wiem też jak to jest nie zdążyć do ubikacji i co znaczy chodzić po ścianie. Łazienka staję się świątynią, w której mogę się pomodlić o ulgę i rozpłakać do lustra, jest miejscem fizjologicznych katuszy i jedynym pomieszczeniem, gdzie mogę bez krępacji wpadać w panikę i rozpacz.

Obecność Pani Krysi wcale nie przynosiła mi ulgi. Pani Krysia uznała, że skoro mają jej wypaść włosy to nie będzie ich myła przez cały pobyt i nie opłaca się brać prysznica, bo przecież i tak jej tu nikt nie odwiedza. Mojemu bardzo wrażliwemu podczas chemioterapii węchowi nie umknęły te szczegóły. Pani Krysia wiernie towarzyszyła mi w niezdążaniu do ubikacji, uznała jednak, że nie opłaca się prać bielizny skoro za chwilę i tak sytuacja się powtórzy. Wieszała więc bieliznę na kaloryferze, wiec resztę dnia spędzałyśmy w oparach kwasu moczowego. Byłam tak słaba, że nie miałam sił nawet się odezwać, Pani Krysia na wszystko dostała moje milczące przyzwolenie. W całym dramatyzmie sytuacji i tak najbardziej poszkodowany był mąż Pani Krysi. Pani Krysia wyjątkowo dobrze znosiła chemię- nie wymiotowała, nie czuła się nawet słabo, oglądało cały dzień telewizję na maksymalnej głośności i komentowała komentatorów. Potrafiła jeszcze opowiadać godzinami jak to ma w życiu najgorzej. Kiedy jednak dzwonił do niej zatroskany mąż ta zmyślałam historię- że prawie nie umarła, że czuje, jak jej serce słabnie i zaraz przestanie bić, że ta chemią ją zabije, że ona tego nie przeżyje… Mąż w szloch tak silny wpadł, że nawet ja słyszałam jego płacz do słuchawki. Pani Krysia poruszona jego wrażliwością postanowiła go pocieszyć- „Kochania, nie płacz, bo podnosi mi się od tego ciśnienie i zaraz mogę dostać zawału. Nie płacz, bo mi to i tak nie pomoże, ja i tak tu umrę a Ty zostaniesz sam.” Żeby ubarwić scenę powiedziała również, że tu taka dziewczyna młoda leży, która też już jest na wyczerpaniu i długo nie pociągnie. Pociągnę pociągnę, zwymiotuje żołądek, ale przeżyje.

Kiedy po tygodniu leżenia poczułam się lepiej, postanowiłam usiąść i popatrzeć za okno. Odkryłam wówczas, że po dachach starych kamienic przechadza się kominiarz, był do dla mnie tak interesujący widok, że postanowiłam podzielić się wrażeniami z Panią Krysią. Ta jednak szybko uprzedziła mnie o niebezpieczeństwie: - „Dziecko! Nie patrz na niego! Kominiarz pecha przynosi! Strasznego!”. Na moje niedowierzanie i próbę dyskusji o zabobonach skwitowała: „Wiem co mówię! Kiedyś przez drogę przeleciał mi czarny kot i dwa tygodnie później samochód potrącił kuzynkę szwagra jej sąsiadki. Ledwo uszła z życiem…”.  Na takie argumenty trudno znaleźć kontrę… Później były rozmowy o życiu. Pani Krysia była najbardziej doświadczoną przez los osobą na świecie:

Pani Krysia- Mnie zawsze musi spotykać najgorsze. Moja wnuczka wychodzi niebawem za mąż a ja pewnie tego nie dożyję. Mąż ma chore stawy, mnie boli kręgosłup, u nas same nieszczęścia… Jeszcze tyle przede mną, w końcu miałam mieć spokój na emeryturze,  los miał się odmienić, mam rodzinę i dom a tu przyszło mi umierać i żegnać się…
Ja- A co ja mam powiedzieć w takim razie? Mam 25 lat i całe życie przed sobą.
Pani Krysia - Ja mam i tak gorzej, bo Pani przynajmniej nie wie co straci.

Dostałam między oczy i to bez użycia narzędzi obuchowym.
Spuszczając kurtynę w dół chciałam Was przeprosić za to, że nie dawałam znaków życia. Nie zaglądam ostatnio często na bloga- nie lubię spędzać czasu przed komputerem, czuję, że komputer mnie z niego okrada a to mogą być moje ostatnie oszczędności. Dopiero Wasze maile uświadomiły mnie, że czekacie i martwicie się. Dziękuję Wam za nie! I obiecuję pisać przynajmniej raz w miesiącu choćby po to, aby powiedzieć, że żyję J